Wczorajszy atak muzułmańskich rebeliantów na Nalczyk był pierwszym poważnym sprawdzianem rosyjskiej milicji i służb specjalnych po ubiegłorocznej tragedii szkoły podstawowej w Biesłanie. Śmierć ponad 330 zakładników z Biesłanu dała Władimirowi Putinowi impuls do "umocnienia pionu władzy", czyli silnej centralizacji Rosji, która miała zapewnić większe bezpieczeństwo obywateli.
Kreml chełpił się, że przez ponad rok te reformy zapobiegły dużym atakom terrorystycznym. Paradoksalnie, ten urzędowy optymizm nie znikł również wczoraj z telewizyjnych relacji o walkach w stolicy Kabardyno-Bałkarii. Po wielu latach konfliktu w Czeczenii Rosjanie przywykli bowiem do walk na Kaukazie i od władz oczekują głównie skutecznej obrony, a nie zapobiegania nowym konfliktom. Nawet niezależne media wczoraj służbom specjalnym nie zarzucały, jak w Biesłanie, chaosu i bezwładu.
- Sprawna walka z terrorystami oznacza, że niedawne reformy sztabów kryzysowych i zwiększenie koordynacji służb specjalnych przyniosły efekt - chwalił się w mediach pracownik Kremla. A spokojny Władimir Putin przed telewizyjnymi kamerami wysłuchiwał raportu Aleksandra Czekalina, wiceszefa rosyjskiego MSW. - Pokonamy bandytów w ciągu kilku godzin - zapewniał Czekalin. Nikt nie zadał publicznie pytania, jak co najmniej kilkudziesięciu uzbrojonych bojowników przedarło się przez wojskowo-milicyjne kontrole i dostało się do Nalczyka.
Dlaczego Kaukaz wciąż wrze? Standardową odpowiedzią moskiewskich władz jest wpływ "zagranicznych wahabitów", czyli radykałów muzułmańskich z krajów arabskich, Pakistanu oraz Afganistanu. To oni mają wykorzystywać kaukaskich bojowników dla własnych "ogólnoświatowych celów". Idąc tym tropem, Kreml usiłuje przedstawiać konflikt na Kaukazie jako część wojny z terroryzmem - tej samej, którą George Bush prowadzi z al Kaidą po ataku na Amerykę 11 września 2001 r.
Dlaczego jednak północnokaukascy muzułmanie słuchają wahabitów? Dlaczego zapewniają im kryjówki, żywność, pośredniczą w dostawach broni? Dla oficjalnej Moskwy do niedawna był to temat tabu. Złamał je dopiero przed trzema miesiącami Dmitrij Kozak, przedstawiciel prezydenta Rosji w regionie południowym. W upublicznionym raporcie dla Putina oskarżył władze lokalne na Kaukazie o porażającą korupcję, samowolę, gwałcenie praw człowieka. - Jeśli nie okiełznamy naszej administracji, wybuchnie tam wojna - miał powiedzieć Kozak Putinowi.
Zdaniem Kozaka korupcja udaremnia wszelką pomoc gospodarczą, a nepotyzm rządzących tam klanów zamienia kaukaskie republiki w udzielne, lecz prokremlowskie księstwa. Wydaje się, że ta argumentacja przemówiła do Putina. Kozak m.in. przeforsował we wrześniu tego roku zmianę gubernatora Kabardyno-Bałkarii i za przyzwoleniem Kremla przygotowuje projekty ustaw odbierających lokalnym watażkom kontrolę nad dużą częścią finansów publicznych.
- Bez otwartego dialogu politycznego z ludźmi Kaukazu nie będzie tam pokoju. Ale pośrednie przyznanie się Kremla do błędów to i tak duży przełom - mówił przed kilkoma dniami Aleksander Małaszenko z moskiewskiego Centrum Carnegie.