Przywódca Zjednoczonej Partii Obywatelskiej był oskarżony o to, że 9 lipca zorganizował i przeprowadził w siedzibie Partii Komunistów Białorusi w miasteczku Domaczewo pod Brześciem zebranie, które miało wyłonić delegatów na Kongres Sił Demokratycznych (odbył się on na początku października). Zarzut był dość paradoksalny, bo przecież prezydent Aleksander Łukaszenko zapewniał, że nie czynił żadnych przeszkód w przygotowaniach do kongresu.
W czasie rozprawy sąd przyjął tłumaczenia Labiedźki, że zebrania w Domaczewie nie organizował on, lecz gospodarze - Partia Komunistów Białorusi. Sąd próbował więc ustalić, czy opozycjonista brał udział w samym zebraniu. Jako świadkowie występowali wyłącznie oficerowie milicji, którzy kompletnie pogubili się w zeznaniach. Jeden major zeznał, że aresztował Labiedźkę przy wjeździe do Domaczewa jeszcze przed zebraniem i potem pięć godzin trzymał go na posterunku. Jego kolega, również major, też opowiedział, że aresztował opozycjonistę, ale już na samym zebraniu. Oficer zaklinał się przy tym, że na samym zebraniu nie był.
- W rzeczywistości zostałem zatrzymany przez obu tych majorów, kiedy jechałem na zebranie - powiedział nam Labiedźka. - Oni skompromitowali się na sali rozpraw, bo przyszli do sądu kompletnie nieprzygotowani. Byli pewni, że niezależnie od tego, co powiedzą, jak zwykle zostanę skazany.
Labiedźka dodał, że jeszcze za wcześnie na radość, bo teraz pewnie jego sprawa trafi do sądu obwodowego, a tam świadkowie będą już przygotowani lepiej i zapadnie wyrok "słuszny".