Benjamin Joffe-Walt z londyńskiego "The Guardiana" wybierał się na reportaż do chińskiej zbuntowanej wioski Taishi z duszą na ramieniu. Wiedział, że w tej wsi na południu kraju od trzech miesięcy trwa bunt przeciwko skorumpowanemu szefowi wioski, że jest ona przez niego terroryzowana i odcięta od świata. Taishi, na południu kraju, jest w tej chwili symbolem grożącego buntu chłopów.
Dla Taishi nieszczęścia zaczęły się kilka lat wcześniej, gdy rolnicza okolica, niegdyś słynąca z uprawy bananów i trzciny cukrowej, została uznana za strefę rozwoju. Najlepszym interesem stało się wywłaszczanie chłopów i sprzedawanie ziemi pod inwestycje. Odszkodowania należne chłopom trafiają do kieszeni mafii urzędników powiązanych z miejscowymi biznesmenami. W układzie są też policja i gangsterzy. Takich wsi są w Chinach tysiące.
To właśnie przeciw temu buntują się wieśniacy z Taishi. Chcą, by Pekin ukarał złodziei. Ale gdyby tak się stało, mogłoby się okazać, że wiele inwestycji w prowincji Guangdongu, gdzie leży Taishi, powstało na ziemi bezprawnie odebranej chłopom.
Dziennikarze, a wśród nich Benjamin Joffe-Walt, usłyszeli o Taishi pod koniec lipca, kiedy mieszkańcy chcieli wybrać nowego szefa wioski. Mają do tego prawo - to pierwszy i jak na razie jedyny chiński eksperyment z demokracją. Szef wioski odwołał jednak wybory, a następnie przeprowadził je tak, jak chciał. Zmusił wieś, aby go ponownie wybrała, nasyłaniem policji i opłacanych zbirów.
Ale zbuntowani rolnicy z Taishi nie byli już sami. W ciągu ostatnich trzech miesięcy do wioski przyjeżdżali doradcy, niezależni chińscy prawnicy i działacze - bezpartyjni i partyjni. Właśnie jednego z nich - Lu Banglie - brytyjski reporter zabrał ze sobą do wynajętej taksówki jako przewodnika. Lu Banglie pochodzi z Hubei, prowincji środkowochińskiej, gdzie zasiada w miejscowym parlamencie.
Jednak reporter nie zdołał dostać się do wioski. Na drodze stanęła około 50-osobowa banda podpitych zbirów. Próba zawrócenia taksówki i ucieczki nie udała się. Mężczyźni otoczyli samochód, rozpoznali Lu - znanego w Taishi działacza - i wywlekli go z samochodu. Potem na oczach przerażonego dziennikarza rzucono Lu na ziemię. Mężczyźni kopali go, bili, skakali mu po głowie, wdeptywali w ziemię. Reporter zobaczył, że głowa Lu zwisa z boku, jak gdyby złamano mu kręgi szyjne, miał wyłupione oko, roztrzaskaną szczękę i zwisający język. Policja przypatrywała się zdarzeniu z oddali.
Po rozprawieniu się z Lu mężczyźni wyciągnęli z samochodu dziennikarza. Przeszukali go, popychając i poszturchując. - To wy, cudzoziemcy, rujnujecie Taishi! - darli się napastnicy. - Wszyscy biznesmeni nam uciekli przez tę waszą pisaninę!
Reporter mówi, że bał się o swoje życie, przepraszał i błagał o litość. Widział, jak bandyci podchodzili do leżącego bezwładnie ciała Lu. Pluli na nie, oddawali mocz i wysmarkiwali się. Podjechała karetka. Lekarz sprawdził puls leżącego i odjechał, nie próbując go ratować.
Napastnicy wsadzili dziennikarza do samochodu i zawieźli... do urzędu powiatowego. Tam posadzono go za stołem prezydialnym, na którym stały kwiaty i woda mineralna. Czekało tam na niego kilkunastu oficjeli, w tym zastępczyni wydziału prasowego przybyła z Kantonu, stolicy prowincji. Za stołem zasiadł też mężczyzna, który dał sygnał do bicia. Teraz z zaszokowanym reporterem obchodzono się bardzo grzecznie. Pytano tylko, skąd zna Lu i po co przyjechał do Taishi. - Chiny są otwarte dla cudzoziemców - zapewniali go urzędnicy. - Witamy zagranicznych dziennikarzy. Ale jeśli nie przestrzegacie przepisów, jak możemy wam zagwarantować bezpieczeństwo?
Dziennikarz przeprosił za złamanie prawa i opuścił salę filmowany kamerą wideo. Żegnano go z uśmiechem, przyjaźnie machając.