Ton tej czarnej komedii nadaje pierwsza scena. Komornik - Andrzej Chyra - pewny swojej władzy gwarantowanej prawem idzie korytarzem szpitala. Z hukiem wkracza na oddział intensywnej terapii, żeby zająć niespłacony sprzęt. Egzekucja długów zamienia się tu niemal w egzekucję ludzi. Gdyby bohaterowi "Komornika" założyć na głowę groźną czapę z wroną, mógłby to być film okupacyjny - "egzekutor" zachowywałby się jak najeźdźca. Demoniczno-makabryczne skojarzenia wzmacnia scena, gdy komornik zarządza ekshumację pochowanej w polu staruszki - martwej duszy, na której konto wnuk kupował sprzęt na raty. Ciało babci ma być dowodem w sprawie, dosłownym corpus delicti.
W tym przerysowaniu sytuacji i postaci jest metoda. Im gorzej postępuje egzekutor, tym gwałtowniejszy protest wywołuje jego działanie. Ale protesty nic dla niego nie znaczą. Gardzi tymi, którzy nim gardzą. Nazywa ich robactwem. Wszystko, co robi komornik, jest częścią gry, jaką prowadzi ze światem w walce o swoją pozycję. Gry, nad którą do końca usiłuje panować. Znienawidzony, wyzywany od najgorszych, przepędzany, szczuty psami ucieka przez płot, otrzepuje się i idzie dalej.
Mało znamy takich postaci z życia publicznego? Także takich, którzy lubią być opluwani? Kiedy jedna z ofiar w bezradnym proteście pluje na szybę jego samochodu, on po prostu włącza wycieraczki.
"Komornik" nie wydaje się filmem politycznym, który mógłby służyć w kampaniach antykorupcyjnych albo w walce o "IV RP". Ta przypowieść dotyczy mechanizmu gry międzyludzkiej. Ukazuje sytuację, w której gest zadośćuczynienia winy okazuje się niemożliwy. Feliks Falk i jego scenarzysta Grzegorz Łoszewski jak na modelu odtwarzają atmosferę moralnego relatywizmu. Klimatu, w którym zatarta zostaje granica między sprawcą a ofiarą, między winą i karą. Jest to zagęszczony i doprowadzony do absurdu świat dobrze nam znany, w którym nie ma winnych, gdzie przestępcy skarżą się, że padli ofiarą nagonki. Fabułę filmu tak zakręcono, aby również widza wprowadzić w pułapkę.
Oto przykład jednego z wątków - przedsiębiorcy, od którego komornik egzekwuje długi. Robi to tym gorliwiej, że podejrzewa, iż zadłużony przedsiębiorca opłaca się jego zwierzchnikom w sądzie. Komornik, aby go skompromitować, udaje, że sam przyjmuje od niego łapówkę. Okazuje się jednak, że został przechytrzony. Intryga była ukartowana przez władzę. Nie po to jednak, aby przyłapać komornika na gorącym uczynku, ale po to, by go wciągnąć do skorumpowanej wspólnoty. Prawo służy tu przecież utrzymaniu władzy.
Nieludzki komornik nie jest więc żadnym demonem, tylko perfekcyjnym funkcjonariuszem systemu. Nie dostrzega, że zło wynikające z korupcji nakłada się tu na zło ukryte w samej funkcji komornika (w tym sensie bohater Falka przypomina postać z dokumentu Kieślowskiego "Z punktu widzenia nocnego portiera").
Ale komornik też okazuje się czyjąś ofiarą. Swoją nadgorliwość w wykonywaniu obowiązków tłumaczy obciążeniami dzieciństwa. Mści się na świecie za krzywdy doznane od ojca, szczycąc się przed sobą tym, że "wyszedł na ludzi" i został "przyzwoitym człowiekiem". Pewnie dlatego niby pokornie znosi szturchańce i obelgi, tłumiąc nienawiść, ponieważ do pogardy był przyzwyczajony od dziecka.
Ale następuje moment zwrotny - najbardziej wątpliwy punkt tego dramatu. Komornik, przestraszony i osaczony przez swoje ofiary (powieszony dłużnik), doznaje nawrócenia niczym Scrooge z "Opowieści wigilijnej" Dickensa. Teraz on czuje się dłużny wobec swoich dłużników. Chce im pooddawać zarekwirowane rzeczy (choć niektóre z nich są kradzione). Wtyka ludziom do rąk pochodzące z łapówki pieniądze.
Cały ten akt miłosierdzia daje efekt ironiczny. "Ludzie, nie zabronicie mi być dobrym!" - woła szalony komornik, po czym dostaje w głowę od jednej ze swoich ofiar. Nikt w jego dobroć nie wierzy poza koleżanką z młodości (Kinga Preis), jego pierwszą miłością. Ona jedna poza Dobrym Komornikiem, starym Chełstem (Marian Opania), wierzy w możliwość "grzechów odpuszczenia".
Nietrafne wydają mi się opinie, że "Komornik" to w gruncie rzeczy sentymentalna bajeczka z happy endem o nawróconym współczesnym Scrooge'u. Ten film nie jest ani bajeczką o nawróceniu, ani tylko społeczną satyrą na wynaturzenia młodego kapitalizmu. Jest to mroczna przypowiastka o świecie, w którym zasada sprawiedliwości została doprowadzona do absurdu. O świecie skorumpowanym, w którym panuje świadomość, że wszyscy są umoczeni ("wszyscy śmierdzimy"), i gdzie nie ma miejsca na bezinteresowność, na przyznanie się do winy, na gest miłosierdzia, a więc na to wszystko, co czyni człowieka wolnym od systemu.
"Komornik" opowiedziany z zegarmistrzowską precyzją, w tempie kina akcji, ma jednak jakiś brak, który sprawia, że widz pozostaje na zewnątrz tak ciekawie zarysowanego dramatu. Dlaczego mimo swojej paradoksalności ta historia nie angażuje, pozostawia wrażenie czegoś oczywistego, podanego z góry? Bohaterowi, który jest najpierw tak bardzo "zły", a potem tak "dobry", zabrakło trzeciego wymiaru. Aby jego nawrócenie było prawdopodobne, trzeba było wcześniej przygotować grunt, dać do zrozumienia, jak z prymusa stał się prześladowcą.
Nawrócony jest przecież tym samym człowiekiem, którym był wcześniej, będąc "zły". Znakomity Andrzej Chyra nie znajduje w filmie dosyć sposobności, aby przed zaskakującym finałem, obronić postać komornika. Jego przysłowiowemu złu nadać ludzki odcień. Brakuje mi w tym filmie równowagi między metaforą a psychologią.