Opozycja chce tam przeprowadzać wiece. Władze ani myślą się na to zgodzić. Nie chcą dopuścić, by śródmiejski plac Wolności stał się azerbejdżańską wersją ukraińskiego Majdanu, gdzie dokonała się pomarańczowa rewolucja.
Azerbejdżańska opozycja, rozgromiona jesienią 2003 r. po wygranych przez władze wyborach prezydenckich, długo zbierała siły. Dopiero wiosną br., pod naciskiem zachodnich ambasad, władze zgodziły się na opozycyjne wiece. Rząd postawił jednak warunek - wiece mogą się toczyć jedynie daleko od śródmieścia.
Opozycja godziła się z tym, póki listopadowe wybory parlamentarne wydawały się odległe. Z nastaniem jesieni przywódcy opozycyjnego bloku Azadłyg (Wolność) zażądali jednak, by wpuścić ich do śródmieścia. Władze odmówiły. Już tydzień temu podczas próby zorganizowania opozycyjnego wiecu w centrum miasta doszło do zamieszek, przerwanych tylko w wyniku mediacji ambasadora USA. W sobotę doszło do nowej próby sił.
Okazało się, że na zapowiadanym wiecu Azadłygu najliczniej stawili się policjanci. Nie wpuścili do śródmieścia ubranych na pomarańczowo zwolenników opozycji. Po południu rozpędzali pałkami gromadzącą się w centrum miasta młodzież.
W innych częściach miasta też doszło do burzliwych zamieszek. Według opozycji prawie 200 osób zostało aresztowanych, w tym opozycyjni kandydaci na posłów, a także dwóch synów Isy Gambara, jednego z przywódców bloku Azadłyg, który w 2003 r. przegrał z Ilhamem Alijewem wybory prezydenckie.
Na następną sobotę opozycja zapowiedziała kolejny marsz na śródmieście. Opozycja obawia się, że zepchnięta na przedmieścia i niewidoczna znów zostanie oszukana w wyborach, a na jej protesty nikt nie zwróci uwagi. Władze twierdzą, że zdając sobie sprawę z nieuniknionej klęski, opozycja zapomniała w ogóle o wyborach i szykuje się do ulicznej rewolucji. Mimo apeli o umiarkowanie i zgodę, wysuwanych przez ambasadę USA i bakijskie biuro OBWE, władze i opozycja zerwały rozmowy o tym, gdzie w Baku można demonstrować.