Tory Wyścigów Konnych mają szczęście do takich imprez. Wielkich zarówno pod względem rozmiarów, jak i rangi wydarzenia. Tutaj parę lat temu U2 dało niezwykłe show promujący album "Pop". Teraz w tym samym miejscu zagrał Sting. W historii stolicy ze światowych gwiazd więcej fanów zgromadził chyba tylko Michael Jackson występujący swego czasu na lotnisku na Bemowie. Ale przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie porównywał popisów Jacksona z koncertem Stinga. A już na pewno nie przyjdzie to do głowy nikomu, kto był dziś na Torach Wyścigów Konnych.
Pierwsi fani pojawili się na Służewcu jeszcze przed południem. Przyjechali z całej Polski. Dookoła Torów Wyścigów Konnych parkowały setki samochodów osobowych z rejestracjami z najdalszych zakątków kraju. Bez problemu można tez było wypatrzyć autokary ze zorganizowanymi grupami. Fragment widowni tuż pod sceną zaczął się zapełniać na dobre kilka godzin przed koncertem. W miejscu koncertu panowała atmosfera pikniku. Fani leżeli na trawie, roznosili wodę rozdawaną za darmo w specjalnych punktach, dzwoniąc przez telefony komórkowe szukali znajomych w gęstniejącym z minuty na minutę tłumie. Przez bramy wejściowe przelewało się coraz więcej ludzi. Gdy na scenie pojawił się Tomek Makowiecki Band, pierwszy z wykonawców, któremu przypadło zadanie rozgrzewania publiczności przed koncertem gwiazdy, pod sceną falowało już morze głów. Chwilę później imprezę rozkręcała Kayah. A tymczasem publiczności wciąż przybywało. Spore grupy fanów mocno zaniepokojone, czy uda im się w końcu dostać do środka, ciągle czekały na wejście.
No ale przecież ten tłum nie przyszedł na Służewiec ani dla Makowieckiego, ani nawet dla Kayah. Głównym bohaterem wieczoru mógł być tylko i wyłącznie Sting. Wyszedł na scenę o 21. I od razu stało się jasne, że zobaczymy koncert podobny do tych, które wiosną oglądać mogli fani za oceanem. Wtedy Sting zabrał ze sobą na koncerty tylko prosty, rockowy skład: dwie gitary elektryczne i perkusję. Ci sami ludzie pojawili się obok niego na scenie w Warszawie (nie zabrakło oczywiście współpracującego od lat ze Stingiem Dominica Millera). Zaczęli od mocnego uderzenia. Zabrzmiały "Message In A Bottle" i "Spirits In The Material World" z repertuaru The Police, obok nich równie dynamiczny temat z filmu "Demolition Man". Być może nie wszyscy byli przygotowani na tak ostry atak. Być może część publiczności czekała na bardziej stonowanego, zadumanego Stinga. Ale nawet ci musieli szybko przyznać, że ponad 50-letni już wokalista jest w świetnej formie i wciąż znakomicie sprawdza się w dynamicznym, rockowym repertuarze. Zresztą za chwilę zabrzmiały też bardziej stonowane kompozycje. I tak było już do końca. Niesamowita dynamika, świetnie budowana dramaturgia koncertu, a w zamian świetne przyjęcie publiczności. W pewnym momencie parę osób wyciągnęło w górę dłonie. Na każdej z nich zobaczyć można było jedną literę, które w sumie tworzyły napis "We love you Sting". Tego wieczoru na Służewcu pod tym hasłem podpisałoby się zapewne nie tylko tych kilku zagorzałych fanów.