Sytuacja na festiwalu jest trochę inna niż w poprzednich latach, gdy nad ogólną miernotę wybijały się dwa-trzy pewniaki do nagród. W tym roku nie ma tego jednego, jedynego pewniaka, ale za to jest sporo ciekawego kina. U widzów i krytyków rozrzut preferencji jest bardzo szeroki.
Film "Persona non grata" wymieniają jako faworyta nawet ci, co "nie lubią Zanussiego". Ten film czyta się w Gdyni inaczej niż w Wenecji - nie poprzez kryzys idei europejskiej, problem polsko-rosyjski, schedę po "Solidarności" czy sprawę "teczek", tylko przez postać, którą kreuje Zapasiewicz: człowieka szlachetnego i nieznośnego zarazem, który cały czas podejrzewa świat o najgorsze. I którego świat w rewanżu uzna za persona non grata.
Zanussi wystawia swego ambasadora na pastwę naszych podejrzeń, na ryzyko ośmieszającego patosu, każąc w finale wyzwolonemu z dyplomatycznego gorsetu i rozchełstanemu ambasadorowi na oczach zdumionych pracowników wygrywać na fortepianie "muzykę sfer". Wezmą go za wariata albo kabotyna, nikt się na nim nie pozna. Może poza jednym "przyjacielem moskalem", choć i jego ambasador podejrzewa o najgorsze.
Wartości istnieją same dla siebie, same w sobie, nawet jeśli świat ich nie poznaje - taka jest filozoficzna konkluzja filmu Zanussiego. Samemu mając do niego dystans, usłyszałem wczoraj zachwyty od najbardziej niespodziewanych fanów "Persona non grata": byli to filmowcy offowi.
Inni faworyci festiwalu to małe arcydzieło Doroty Kędzierzawskiej "Jestem" z muzyką Michela Nymana, "Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego oraz debiut kinowy Anny Jadowskiej "Teraz ja" (projekcję tego filmu mam jeszcze przed sobą). Są wreszcie tacy, którzy uważają, że po nagrodę do Gdyni przyjechał Feliks Falk z "Komornikiem". Wybór nie jest oczywisty, ale jurorom trudno będzie nasz zaskoczyć.
Złośliwi twierdzą, że festiwal w Gdyni to tydzień dobroci dla polskiego kina. Myślę inaczej: stąd widać więcej. Polskie kino jakby nabierało rozpędu i na nowo odnajdywało swoje powołanie. Może tak żywy odbiór tego kina sprawił wzrost oczekiwań wynikający ze zbiorowych doświadczeń roku, w którym przeżywaliśmy śmierć Jana Pawła II i gorzką rocznicę "Solidarności". Dodajmy do tego coraz powszechniejszą świadomość ogłupiającej roli mediów. Wszystko to wywołuje potrzebę prawdy w kinie, takiej prawdy, której nie przyniesie żaden inny film, poza polskim. Gdy wokół dużo zła, tworzy się miejsce dla artysty.
Choć sytuacja dziejowa jest nieporównywalna, w nastroju tegorocznej Gdyni jest coś, co pozwala mi ją porównać z nastrojem bardzo dawnych festiwali, tych z czasów kina moralnego niepokoju. W ciekawym nowelowym filmie studentów łódzkiej szkoły Anny Kazejak-Dawid, Jana Komasy i Macieja Migasa "Oda do radości" oglądam trójkę młodych Polaków spotykających się w autokarze do Londynu - nie znaleźli szans w kraju, każdy z innego powodu. W nieco schematycznej telewizyjnej "Barbórce" Macieja Pieprzycy z cyklu "Święta polskie" gwiazdor serialu, który przyjeżdża do stolicy uświetnić kopalniane święto i poderwać dziewczynę, jest wysłannikiem takiego samego fałszu, takiej samej nierzeczywistości, produktem systemu, jakim byli redaktorzy telewizyjni w filmach moralnego niepokoju.
Powrotem reżysera tamtego kina, Feliksa Falka, jest "Komornik" z Andrzejem Chyrą w podobnie demonicznej roli, jaką odgrywał w znakomitym "Długu". Falk z zegarmistrzowską precyzją opowiada współczesną wersję "Opowieści wigilijnej" Dickensa, dając jej jednak przewrotne zakończenie. Komornik Lucek jest idealnym, bezwzględnym funkcjonariuszem systemu egzekucji długów, postrachem sierot, kalek, szpitali. Aby wyegzekwować dług, potrafi wykopać trupa. Znienawidzony, szczuty psami pełni swoją powinność, budząc nieufność i zgrozę także wśród swoich kolegów.
Mszcząc się za trudne dzieciństwo, komornik porządkuje świat. Traktuje ludzi jak numery w rejestrze, gardzi nimi jak robactwem. Ale równie nadgorliwy staje się w momencie nawrócenia, w które pokrzywdzeni przez niego ludzie nie będą jednak chcieli uwierzyć. Niestety, nie może też do końca uwierzyć w nie sam widz. Zresztą Lucek oddaje, co zabrał, posługując się lewymi pieniędzmi. Nie będzie oczyszczenia. "Wszyscy jesteśmy zabrudzeni" - do takiej konkluzji prowadzi precyzyjna konstrukcja fabularna. Nie ma wyjścia z systemu, takiego np., jakie znajdował "Bohater roku" z filmu Falka sprzed 20 lat. "Komornik", igrając z naszym oczekiwaniem happy endu, ma pewną zasadniczą wadę: nie pozwala przejąć się bohaterem przypowieści. Koncepcja góruje tu nad psychologiczną prawdą. Gorączkowy montaż "Komornika" tworzy sztuczne wrażenie emocji, której temu zimnemu, mózgowemu filmowi jednak brak.
Czy mogę wypowiadać się jako krytyczny widz na temat filmu, którego bohaterami są autentyczni, bliscy mi ludzie? Tak jest w przypadku filmu Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas", ekranizacji dziennika Jadwigi Stańczakowej, niewidomej poetki, przyjaciółki Mirona Białoszewskiego. Gdyby ten film się nie udał, oglądałbym go tym ostrzej, jako karykaturę przeżytej kiedyś rzeczywistości - tymczasem oglądałem go jak inni, z podziwem dla jego prawdy artystycznej, a nie detalicznej. I dziwnym wrażeniem, takim jakie mieli inni widzowie, że oto wchodzę do tego świata, staję się częścią tej rodziny.
Krystyna Janda, zdawałoby się absolutnie niepodobna do oryginału, weszła w postać mojej teściowej. Stworzyła ją na nowo. Z dzienników Jadwigi Stańczakowej Barański wydobył fascynującą powieść o tamtych czasach, o miłości i o sztuce, o szczęściu i o depresji, o widzeniu i o niewidzeniu. Ten film dotyka prawdy o życiu w schyłkowym PRL-u, prawdy wciąż przysłoniętej wiedzą o ustroju i polityce, o blokowiskach i kolejkach. A przecież bywało, że w kolejce po mięso rozmawiało się o sensie życia.
I ten film jest taką właśnie rozmową. Wnika w wewnętrzne życie bloków, pokazuje krąg zwykłych ludzi skupionych wokół najbardziej prywatnego polskiego poety, ale wszyscy oni pokazani są na równi, skupieni wokół czegoś niewymiernego, niematerialnego, służący sobie nawzajem. A w centrum - 60-letnia kobieta dzięki temu poecie odnajdująca na nowo sens życia. Niewidoma, choć właśnie dzięki niej można zobaczyć coś istotnego.