Podczas poniedziałkowej ceremonii otwarcia XXX Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni wśród jubileuszowych przypomnień nie mogło zabraknąć pamiętnej sceny z "Rejsu" Marka - wykładu Maklakiewicza o filmie polskim, w którym "dialogi są niedobre" i "nic się nie dzieje, brak akcji...". Ale zaraz potem nastąpiła zaskakująca zmiana tonu. Obejrzeliśmy najnowszą realizację Marka Piwowskiego, telewizyjny teatr "Oscar" wg francuskiej powieści Erica Emmanuela Schmitta sfilmowany kamerą Jacka Bławuta w autentycznej scenerii szpitala dziecięcego.
Od kina polskiego jak od przerośniętego dziecka, które wiecznie zawodzi nasze nadzieje, oczekujemy, żeby wydało z siebie dorosły ton. Otwarcie tegorocznego festiwalu filmem "Oscar" było gestem znaczącym. Zaskakujące było przejście od szyderstwa do tonu serio. Bo Piwowski zaproponował tym razem temat serio, i to taki, że już bardziej się nie da - zrobił film o śmierci i o Bogu. A właściwie o czymś, co można nazwać ocalającą "grą w Pana Boga".
Prowadzi ją ze sobą dwoje niedowiarków - dorosły i dziecko. Spotkanie chłopca, u którego nie udała się operacja przeszczepu szpiku, z wolontariuszką, która odwiedza go w ostatnich dniach (świetna Agnieszka Mandat), jest rozegrane bez jednej fałszywej nuty i bez cienia emocjonalnego szantażu. Rozmowa dziecka i wolontariuszki to dialog o sprawach ostatecznych, mający formę zabawy. Dystans, a zarazem dziwna poufałość, z jaką się o tym wszystkim mówi, przypomina słynny "Dowcip" sfilmowany kiedyś przez Micke'a Nicholsa. Jak nie kłamiąc, mówić o Bogu, który przecież - tak uważa chłopiec - "ma coś wspólnego ze św. Mikołajem, bo jedno i drugie to bajka". Może "trzeba zwracać się do Niego tak, jakby był, a wtedy on będzie coraz bardziej, aż zaistnieje dla nas na dobre...".
Po projekcji - znakomicie przyjętej - Piwowski mówił o tym, że zrobił "Oscara" na przekór zdziecinnieniu dorosłego kina, i żartobliwie, ale bez cienia protekcjonalizmu, przestawiał swoich małych aktorów, którzy "nie bawią się już lalkami". Może ton serio zapanuje na tym festiwalu? Wskazują na to kolejne projekcje - obok "Mistrza" Piotra Trzaskalskiego, filmu, którego będę bronił i do którego jeszcze wrócę, także "Doskonałe popołudnie" Przemysława Wojcieszka - film niedoskonały, ale imponujący. Ogląda się te filmy z poczuciem, jakby kończyła się epoka wewnętrznej cenzury, kiedy w polskim kinie (poza Zanussim) nie wypadało w ogóle zabierać głosu na najistotniejsze tematy, które nas nurtują.
Takim wielkim tematem w skali społecznej jest nasz paradoksalny stosunek do "Solidarności". W Gdyni obejrzałem z opóźnieniem składankowy film "Solidarność, Solidarność". Wypadł nadspodziewanie dobrze. Myślę, że jest lepszy, niż o nim pisano. Wyjątkowo celna wydawała mi się etiuda Roberta Glińskiego: japońska wycieczka oprowadzana po Stoczni zarastającej zielskiem, przypominającej jakieś historyczne ruiny, w których buszują dzikie koty; tekst przewodnika nie jest tłumaczony, nie rozumiemy go. Trudno o trafniejszą metaforę - pamięć o "Solidarności" wyeksportowaliśmy do historii, dla nas samych ta idea jest już niepojęta, nie mamy do niej dostępu, jakbyśmy sami byli Japończykami.
Przemysław Wojcieszek jest jednym z nielicznych młodych reżyserów, którzy krok po kroku realizują własny program. Jego trzeci film - "Doskonałe popołudnie" z udziałem Jerzego Stuhra i polsko-australijskiej gwiazdy Gosi Dobrowolskiej - nierówny, chropowaty, deklaratywny, chwilami gadany jak telenowela, to znów drapieżny jak czeska komedia, w sumie działa. Wykrzyczany przez Wojcieszka program jest przeciwstawieniem "Wesela" Wojciecha Smarzowskiego. Na przekór obrazowi polskiego gnojowiska Wojcieszek uderza w ton pozytywny i robi to, nie podmalowując rzeczywistości na różowo. Ten "pozytywizm" imponuje, polskie kino zupełnie go nie zna. Kiedyś pachniałby oficjalną propagandą. Ale Wojcieszek nie jest żadnym propagandzistą, tylko pasjonatem, który nie chce ulec narodowemu kompleksowi i negatywnym stereotypom.
Prezent ślubny, który dostaje od swego przyszłego teścia - masarza (wszystko dzieje się w przeddzień wesela) - bohater Wojcieszka Mikołaj (Michał Czarnecki) inwestuje we własne wydawnictwo publikujące "młodą polską prozę o naszej rzeczywistości". Na przekór kumplowi, który chce wyjechać do Irlandii, na przekór nam, widzom, i wbrew całemu polskiemu kinu ostatnich lat Mikołaj w przedślubnej euforii ogłasza, że kocha ten kraj, że warto w nim żyć i że Gliwice są najpiękniejszym miastem świata.
Idąc jak czołg na przekór konwencjom opowiadania, Wojcieszek forsuje swój happy end - nadzieję na normalność, naginając do niej na siłę również parę bohaterów zrezygnowanego, solidarnościowego pokolenia. Naiwne? Pasjonujące!