- Niektórych znałem z pseudonimów. Innych wcale. Spotykaliśmy się w lokalach konspiracyjnych. Po 1989 r. kontakty się urwały - opowiada Grzegorz Buczek, ("Łukasz") który koordynował działalność radia w Warszawie.
- W 2007 r. minie ćwierć wieku od powstania radia. Chcemy się przygotować do jubileuszu, zintegrować nasze środowisko i udokumentować działalność - tłumaczy senator Zbigniew Romaszewski, współzałożyciel radia w stanie wojennym.
Pierwsza audycja została nadana w Warszawie 12 kwietnia 1981 r. - To był drugi dzień świąt Wielkiejnocy. Specjalnie wybraliśmy ten termin, bo milicjanci i ZOMO-wcy wyszli z koszar na świąteczne przepustki - wspomina Romaszewski. Ulotki zawiadamiające o emisji rozrzucono już w Wielki Piątek.
- Ponieważ chcieliśmy sprawdzić zasięg radia, prosiliśmy, by ludzie zapalali i gasili światła w mieszkaniach. To było niesamowite. Widać było, że słuchano nas prawie w całym mieście. Władze były wściekłe. Podczas kolejnej audycji nad dzielnicą, z której nadawano, unosił się helikopter, a teren przeczesywało kilkuset milicjantów. Niczego nie znaleźli - śmieje się Romaszewski.
Namierzenie w mieście urządzenia nadającego przez kilka minut na UKF było bardzo trudne. W Muzeum Techniki urządzono z okazji spotkania wystawę podziemnych nadajników. Oprowadza mnie po niej Wojciech Skowron ("Jakub").
Nadajniki są niepozorne. Gienia mieści się w kieszeni. Równie nieduża jest Zazula, za to Berta jest ogromna i ciężka - wypełnia dużą torbę. Skonstruowana przez Romualda Sałacińskiego miała jednak największą moc i zasięg.
- Mieliśmy kilka Gień. Nadawaliśmy jednocześnie z różnych miejsc, od Podkowy Leśnej po Żyrardów, sprawiając wrażenie, że zasięg radia jest rozległy - opowiada "Jakub".
Nadajniki były dziełem polskich inżynierów. Dla radia pracowały instytuty naukowe fizyków czy matematyków w całej Polsce.
Romaszewski opowiada, że pierwszy nadajnik "Solidarność" opracowała jeszcze przed stanem wojennym z myślą o przekazywaniu informacji poza oficjalnym obiegiem. Później najbardziej zaawansowany technologicznie był Toruń. - To silny ośrodek uniwersytecki. Astrofizycy, matematycy, umysły ścisłe. Wpadli na pomysł, by podczepiać urządzenia do balonów. Raz taki balon pofrunął aż na Białoruś - mówi Romaszewski.
W Warszawie czy we Wrocławiu nadawano zwykle z wieżowców mieszkalnych, a w Puławach ze wzgórz po drugiej stronie Wisły.
Radio nadawało też w wielkich zakładach pracy. Dyrekcje fabryki traktorów w Ursusie czy Huty Lenina w Krakowie zabraniały robotnikom wnoszenia radioodbiorników z zakresem UKF.
Około 1986 r. coraz rzadziej zawiadamiano o emisji ulotkami. - Jak milicja miała ulotkę, łatwiej jej było przygotować się do namierzenia nadajnika. Zaczęliśmy się "włamywać" na ekrany telewizorów. W II Programie TVP nagle pojawiał się pasek z napisem: "Solidarność" i prośba o włączenie radioodbiorników - opowiada Grzegorz Buczek.
- Do emitowania napisu na ekranach telewizorów służył m.in. nadajnik Bolek i Lolek złożony z trzech części - mówi Wojciech Skowron.
Nagrania Radia "Solidarność" kasowano zaraz po emisji.
- Powinny wciąż istnieć taśmy matki z audycjami, ale jeszcze do nich nie dotarliśmy - mówi Romaszewski. Jednak od treści audycji ważniejszy był fakt istnienia niezależnego radia.
Władze komunistyczne nie były w stanie powstrzymać jego rozwoju. Nie pomogło nawet aresztowanie i skazanie jego założyciela Zbigniewa Romaszewskiego. W drugiej połowie lat 80. w samej Warszawie działały już cztery radiostacje.
- Radio miało też konkretne sukcesy. Poinformowaliśmy o torturowaniu w więzieniu Staszka Matejczuka z Grodziska, wplątanego w rzekome zabójstwo agenta bezpieki. Po naszej audycji tortury się skończyły - mówi Romaszewski.