Norweska gwiazdka z nieba, czyli o bogactwie przed wyborami

Skoro wszystko idzie dobrze, po co zmieniać rząd? - zwraca się do Norwegów obecny premier, chadek Kjell Magne Bondevik. W kraju, w którym polityków stać na spełnienie wszystkich wyborczych obietnic, dobrobyt staje się problemem, bo ludziom wydaje się, że może być jeszcze lepiej

W Danii przed wyborami parlamentarnymi w lutym br. politycy żywo dyskutowali o przyszłości Unii Europejskiej, imigracji i obecności duńskich wojsk w Iraku. W Finlandii, gdzie w przyszłym roku odbędą się wybory prezydenckie, już teraz trwa gorąca debata na temat stosunków w Rosją, neutralności i wejścia do NATO. Norwegowie przed dzisiejszymi wyborami zamknęli się w kręgu problemów z własnym bogactwem.

Gdzie ta bieda?

W czasie jednej z sierpniowych debat wyborczych czołowi politycy spierali się w studiu lokalnej telewizji o to, czy jest bieda w Norwegii. Telewidzowie patrzyli, jak samotna matka z Oslo beszta szefa rządu Kjella Magne Bondevika za to, że musi korzystać z pomocy Armii Zbawienia. Wykorzystał to jego polityczny przeciwnik - Jens Stoltenberg z Partii Pracy. Grzmiał, że rządząca koalicja konserwatystów i chadeków nie powinna mamić wyborców obietnicą ulg podatkowych, z których skorzystają najbogatsi. Zamiast tego trzeba wydawać więcej na pomoc dla najbiedniejszych, poprawę opieki dla osób starszych, lepsze wyposażenie szpitali i szkolnictwo itd. Rzeczywiście statystyki pokazują, że za rządów Bondevika liczba osób uważanych za ubogie wzrosła o 25 proc. - do 235 tys. osób. To niemal 5 proc. mieszkańców Norwegii.

Historia lubi się powtarzać. Luterański pastor Bondevik odebrał cztery lata temu władzę socjaldemokracie Stoltenbergowi, zapewniając, że przeznaczy więcej koron na sektor publiczny, i przekonując, że bogactwo ze sprzedaży ropy zostanie lepiej wykorzystane. Dziś Stoltenberg obiecuje niemal to samo, by zająć miejsce Bondevika. I wyborcy wydają się go słuchać. Jednak na kilka dni przed wyborami przewaga lewicy znacznie się zmniejszyła. Część sondaży pokazuje nawet, że Bondevik utrzyma się przy władzy dzięki poparciu małej partii popierającej połowy wielorybów, kierowanej przez dziwaka Steinara Bastesena pokazującego się w kamizelce z foczej skóry.

Jak wydać nasze pieniądze?

W kampanii niemal nie było mowy o polityce zagranicznej. Nikt nie spierał się o członkostwo w Unii Europejskiej, które Norwegia dwukrotnie - w 1972 i 1994 r. - odrzuciła. Żadnych emocji nie rozbudzała też kwestia wojny z terroryzmem. - Kampania wyborcza skupiła się na sprawach wewnętrznych - mówi "Gazecie" Nils Morten Udgaard, komentator dziennika "Aftenposten". - Kłócimy się po prostu o to, jak wydawać nasze pieniądze, o to, co zrobić, by w tak bogatym kraju jak Norwegia nie było biedy - tłumaczy.

Trzeci po Arabii Saudyjskiej i Rosji eksporter ropy na świecie nie musi obawiać się o gospodarkę. Inflacja wynosi 1,1 proc., prognoza wzrostu gospodarczego - 3,75 proc., stopy procentowe utrzymują się na poziomie 2 proc. a bezrobocie sięga ledwie 3,7 proc. Kampania wyborcza kręci się wokół tego, jak inwestować nadwyżki pochodzące ze sprzedaży ropy i gazu. - Przy cenach ropy dużo wyższych, niż przewidywano, fundusz wzrośnie więcej, niż prognozowano, to z kolei zwiększy presje na polityków, by wydawali więcej - tłumaczy Stein Bruun, jeden z analityków niezależnego banku inwestycyjnego Enskilda Securities.

Gdy cena ropy sięga 70 dolarów za baryłkę, powołany w 1996 roku rządowy fundusz naftowy pęcznieje w oczach. W ciągu ostatnich trzech miesięcy zwiększył się o 8 proc. - do 1,18 bln koron norweskich (ponad 180 mld dolarów).

Choć gromadzony jest z myślą o dobrobycie przyszłych pokoleń, kiedy złoża ropy i gazu się wyczerpią, politycy spierają się, jak można z niego skorzystać już teraz. Zgodnie z zasadami rocznie można skonsumować tylko 4 proc. jego wartości. Mimo to limit ten jest co roku przekraczany.

- Jest spora grupa wyborców, która myśli, że pieniądze z funduszu można wykorzystać na zmniejszanie podatków i poprawę działania sektora publicznego - mówi Marcus Buck, politolog z uniwersytetu w Tromsoe. - Tacy ludzie porównują swój dobrobyt do wymarzonego ideału, w którym żyłoby się jeszcze lepiej niż obecnie - dodaje.

Inwestycje czy ulgi?

Szykująca się do przejęcia władzy "czerwono-zielona" koalicja Partii Pracy, Socjalistycznej Partii Lewicy i agrarnej Partii Centrum obiecuje, że do 2009 roku przeznaczy dodatkowe 60 mld koron (9,3 mld dolarów) na zwiększenie pomocy socjalnej dla najstarszych, na nowe przedszkola, szkoły, służbę zdrowia. Lewica chce też dawać jeszcze więcej na pomoc krajom Trzeciego Świata. Norwegia przeznacza dziś na to ok. 1 proc. swego PKB.

Z kolei rządzący konserwatyści i chadecy przekonują, że dzięki drożejącej ropie mogą zafundować wyborcom warte 23 mld koron cięcia w podatkach, także pośrednich. Wielu Norwegom przemawia to do wyobraźni. Z powodu wysokich podatków w zasobnym w ropę kraju trzeba płacić równowartość ponad 6 złotych za litr benzyny. Nowy samochód kosztuje niemal dwa razy tyle, co w Niemczech. Norwegowie ironizują, że płacą za dwa, a dostają jeden, bo wartość drugiego zgarnia państwo. Prawica straszy też, że spełnienie obietnic lewicy nakręci inflację, a tym samym osłabi tempo rozwoju gospodarczego.

Populistyczna Partia Postępu (dziś w nieformalnej koalicji z konserwatystami i chadekami) namawia, by nadwyżki przeznaczyć na rozwój infrastruktury - budowę dróg, zakup nowoczesnej aparatury do szpitali. Jak tłumaczy przywódca Partii Postępu Carl I. Hagen, dzięki zatrudnieniu pracowników spoza Norwegii do budowy dróg, można uniknąć presji inflacji. To właśnie dzięki tej retoryce populiści mogą stać się po wyborach drugą pod względem liczby mandatów partią polityczną w Norwegii.

Imigracja - nie problem

Dyskusja o pieniądzach jest tak zaciekła, że - jak mówi Nils Morten Udgaard z "Aftenposten" - nawet gorący w innych krajach skandynawskich temat integracji imigrantów nie zdominował kampanii wyborczej. Żadna z głównych partii nie domagała się zaostrzenia prawa imigracyjnego. - Skrajnie prawicowa, populistyczna Partia Postępu próbuje zbijać punkty w tej kwestii, ale niezbyt jej się to udaje - tłumaczy nam komentator "Aftenposten".

Partia Postępu eksploatuje obawy i niechęć wobec imigrantów, których w 4,6-mln Norwegii żyje 300 tys. (z czego 70 proc. pochodzi spoza świata zachodniego). W jednej z wyborczych broszurek próbowała przekonać Norwegów, że zwiększająca się liczba przestępstw związana jest z imigracją. Jej przedstawiciele powtarzają, że "choć nie wszyscy muzułmanie to terroryści, to wszyscy terroryści to muzułmanie".

Szefowa socjalistów Kristin Helvorsen przez kilka dni prowadziła kampanię wyborczą w... Indiach i Pakistanie. Zbierała głosy Norwegów pochodzących z tych krajów i spędzających wakacje u swych rodzin. Na 3,4 mln uprawnionych do głosowania w Norwegii 123 tys. to dawni azylanci, obecnie z norweskimi paszportami. To o 24 tys. więcej niż w poprzednich wyborach w 2001 roku. Jest więc o co zabiegać.