Kiedyś festiwal wenecki rozpoczynał tradycyjnie kolejny film Woody'ego Allena. Dziś - to znak czasu - otwiera go wielka produkcja chińska: "Siedem mieczy" w reżyserii hongkońskiego mistrza kina kung-fu Tsui Harka. Przypuszczenia, że nowy dyrektor weneckiego festiwalu Marco Mueller, orientalista dyplomowany w Pekinie, obróci festiwal w stronę Azji, sprawdziły się. W konkursie głównym - Chiny, Japonia, Korea Płd. (m.in. nowy film twórcy "Oldboya" Park Chan-wooka "Sympatia dla Pani Zemsty"). Dla kinomanów - wielka retrospektywa pt. "Tajna historia kina azjatyckiego". A Złotego Lwa za całokształt dostanie klasyk animacji, japoński Disney, Hayao Miyazaki ("Spirited Away").
Układanie programu konkursowego jest wielkim wyścigiem między Cannes, Berlinem i Wenecją, które wydzierają sobie filmy atrakcyjne ze względu na temat czy nazwisko reżysera. Czasem film pogardzony przez jednych, zyskuje uznanie drugich. Zeszłorocznego Złotego Lwa, "Verę Drake" Mike'a Leigh, Wenecja przejęła po Cannes, które go odrzuciło. W tym roku program konkursu głównego wydaje się gęstszy, obfitujący w niespodzianki. Mueller stawia na "nowych autorów, nowe talenty, nowe tendencje". W ciągu najbliższych dziesięciu dni przekonamy się, co ta formułka naprawdę oznacza.
Wśród filmów oczekiwanych - sporo premier amerykańskich. Najgłośniejszy z nich to drugi film wyreżyserowany przez aktora George'a Clooneya: "Good Night and Good Luck". Bohaterem jest Edward R. Murrow, legendarny dziennikarz radiowy i telewizyjny (CBS), uważany za wzór zawodowej uczciwości, odwagi, odpowiedzialności i perfekcji. Do historii telewizji przeszedł jego nadawany na żywo program "See it Now", a przede wszystkim wydanie z 9 marca 1954 r., kiedy zaprosił do studia senatora McCarthy'ego, inicjatora "polowania na czarownice", i doprowadził do jego kompromitacji. W tym samy roku McCarthy stracił stanowisko szefa komisji do spraw działalności antyamerykańskiej. Clooney, jak sam mówi, chce tym filmem poruszyć sumienia, pokazać, że i dziś, w czasach skorumpowanych mediów, tak odważne i bezlitosne dziennikarstwo ma rację bytu.
Inny film poruszający gorący temat obyczajowy to kanadyjski "Brokeback mountain", wyreżyserowana przez majstra od wszystkiego Chińczyka Anga Lee ("Rozważna i romantyczna", "Przyczajony tygrys, ukryty smok") adaptacja opowiadania Anny Proulx - homoseksualna love story amerykańskiego kowboja z lat 60. Gra go wschodząca gwiazda, australijski "mężczyzna roku", Heath Ledger ("Ned Kelly", "Patriota").
Tego samego aktora zobaczymy równocześnie w rolach kostiumowych - jako Casanovę w rozgrywającej się w XVIII-wiecznej Wenecji komedii romantycznej Lasse Hallstroma i jako jednego z braci Grimm w czesko-amerykańskiej fantazji Terry'ego Gilliama.
Wśród oczekiwanych atrakcji 3 września znajdzie się film polski: "Persona non grata" Krzysztofa Zanussiego (ambasada polska w Montevideo; zakulisowe intrygi; Polak, Włoch i Rosjanin, którego gra Nikita Michałkow. Konfrontacja człowieka "Solidarności" z dawnym "przyjacielem Moskalem", którego Polak podejrzewa o romans z jego żoną). Jak ten film wypadnie w Wenecji i co powie naszemu widzowi (polska premiera jeszcze w trakcie weneckiego festiwalu)?
Jerzy Stuhr, który w Wenecji odbierze nagrodę im. Roberta Bressona, powtarza anegdotę z obrad jury, którą jemu kiedyś powtórzono. Przed laty rozważano kandydaturę jego "Historii miłosnych" do Złotego Lwa. Jeden z jurorów zapytał retorycznie: ale czy warto dawać Polakowi nagrodę? W tym roku, po sukcesie filmu Krauzego w Karlowych Warach, nie możemy narzekać. Jesteśmy obecni na wielkich festiwalach - Zanussi w Wenecji, "Mistrz" Trzaskalskiego w San Sebastian, "Mam na imię Justyna" Franka de Penii w Montrealu. Jest jedna rzecz, która te trzy filmy łączy i zapewne pomaga przy selekcji - międzynarodowa obsada i międzynarodowy temat. Bo dziś w grze liczy się nie tylko sam film, ale skojarzenia, jakie budzi, wiedza, do jakiej się odwołuje, ferment, jaki tworzy.
Może jest tak, że ojczyzna "Solidarności" budująca kapitalizm w sojuszu z Ameryką nie jest terenem szczególnie interesującym dla europejskich festiwali. Naszym filmom brak głębszego zaangażowania w problemy, które nurtują świat. Nie konfrontujemy się też z własną tradycją, która nas rozsławiła po 1956 r., w latach 70. i w czasach Kieślowskiego, który wprawdzie nie angażował się politycznie, był jednak wyjątkowo głęboko zaangażowany w sprawy ludzkie. Raz jeden zdarzyło się, że film z Polski emanował duchem zwycięstwa i nadziei - czy nie za to właśnie nagrodzono 24 lata temu w Cannes "Człowieka z żelaza"?
Każdy kinoman wie, że o wartości filmu nie świadczy jego temat. Czekam więc na filmy podpisane przez nieznane nazwiska. I na takie, o których program festiwalowy mówi, że "nie dadzą się streścić" - jak najnowszy film Wernera Herzoga: podróż w czasie i przestrzeni pt. "Dzikie błękitne COŚ". Ciekawy jestem francuskiego dokumentu niejakiego Lecha Kowalskiego "East of paradise" oraz głośnego filmu Aleksieja Fedorczenki, należącego do gatunku sfingowanych dokumentów, opowiadającego z kamienną twarzą (na co podobno niejeden widz się nabrał) o tym, że w latach 30., za Stalina, Rosjanie pierwsi lądowali na Księżycu ("Pierwyje na Lunie"). A spośród filmów z głównego konkursu szczególne zainteresowanie budzi francuska "Gabrielle" Patrice'a Chereau, badacza sfer życia intymnego ("Intymność", "Jego brat") - film z Isabelle Huppert o małżeństwie, oparty na opowiadaniu Conrada.