Chiny: katastrofa systemu opieki zdrowotnej

Biednych nie stać na leczenie, bogatych szpitale doją. Aż 60 proc. mieszkańców miast i 70 proc. na wsiach nie stać na szpital. O katastrofie opieki zdrowotnej mówi chiński raport sponsorowany przez Światową Organizację Zdrowia

Ochroniarz - obwołany bohaterem za schwytanie bandyty - popełnił samobójstwo, skacząc z 19. piętra szpitala. Dzielny agent szarpał się z bandytą, został trzykrotnie pchnięty nożem, odebrał jednak za to nagrodę zbyt małą, by starczyło na pokrycie kosztów leczenia. Rolnik z rakiem płuc, który nie mógł się leczyć, zdetonował bombę w autobusie. Zginął on i jeszcze jeden pasażer, 30 innych zostało rannych. Inny mieszkaniec wsi - potrącony przez samochód - umarł trzy godziny potem na progu szpitala. Lekarz odmówił mu transfuzji krwi, bo rodzina nie była w stanie wpłacić z góry 12 dolarów.

Katastrofę skomercjalizowanego chińskiego systemu opieki zdrowotnej opisuje pekiński Ośrodek Badań nad Rozwojem. Wymowa raportu powstałego w rządowym instytucie przy współpracy ze Światową Organizacją Zdrowia jest miażdżąca. "Większość zdrowotnych potrzeb społeczeństwa nie może zostać zaspokojona z powodów ekonomicznych" - piszą autorzy.

"International Herald Tribune" stwierdza, że w Chinach katastrofa lecznictwa stała się problemem politycznym i grozi destabilizacją państwa. Co się kryje za publikacją dokumentu, który nie zostawił suchej nitki na władzy? Eksperci, na których powołuje się dziennik, uważają, że to może zapowiadać reformy. Inna hipoteza - władze są bezradne i kłócą się, kogo obwinić.

O katastrofie chińskiej służby zdrowia mówią dziś naukowcy, doradcy rządu, dziennikarze. Atakują rząd za sytuację, w której szpitale - z nazwy państwowe - zamieniły się w zakłady usługowe dojące pacjentów. 144. miejsce Chin w dokonanej przez WHO klasyfikacji 191 krajów świata pod względem dostępności do opieki zdrowotnej raport nazywa "hańbą".

Jak wygląda dziś opieka lekarska w Chinach? Chińska wieś z sentymentem wspomina czasy Mao (1949-76). Przez ćwierć wieku po raz pierwszy i ostatni w historii 90 proc. Chińczyków leczyło się za darmo. Maoizm przyniósł bosonogich lekarzy, darmowe szczepienia, bezpłatne szpitale. Utrzymywało je jednak nie państwo, jak w krajach bloku radzieckiego, lecz komuny rolne i państwowe fabryki. W Chinach nigdy nie stworzono powszechnego systemu ubezpieczeń. Gdy w 1978 r. komuny rolne rozpadły się, załamał się wraz z nimi system darmowego lecznictwa na wsi. Państwowy przemysł i związana z nim darmowa opieka lekarska utrzymały się do końca lat 90. Dziś jest w trakcie prywatyzacji. W 2005 r. zakłady państwowe pozbędą się ostatnich placówek.

Struktura służby zdrowia pozostała niezmieniona - na najniższym jej szczeblu jest 1,4 mln felczerów po kursach medycznych oraz 50 tys. gminnych ubogich szpitali wykonujących proste zabiegi, wyżej 4000 powiatowych szpitali, a na końcu wielkie specjalistyczne szpitale w prowincjach. Ale wszystkie placówki muszą na siebie zarabiać.

Tę komercjalizację na dziko ukochały zachodnie koncerny farmaceutyczne. Felczerów zatrudniły jako sprzedawców swoich leków. Handlują nimi i chińskie szpitale, które czerpią stąd aż 50-70 proc. dochodów. Niedawno minister zdrowia Gao Qiang zganił szpitale za chciwość i obiecał zadbać o to, by obniżyły ceny. Zapomniał dodać, że i rząd chiński nie jest bez winy, skoro pokrywa tylko 16 proc. budżetu służby zdrowia (w większości krajów rozwiniętych jest to ok. 70 proc., a w Stanach Zjednoczonych - 44 proc.). Szpitale zarabiają też na drogich badaniach. 14-milionowy Pekin ma dziś więcej aparatury tomograficznej najnowszego typu niż cała 60-milionowa Wielka Brytania. Akcja "rodzić po ludzku" nie przyjęłaby się w Chinach. Tu 50 do 70 proc. dzieci rodzi się z cesarskiego cięcia, bo naturalne porody są dla tamtejszych szpitali za tanie.

Szybkiej drogi wyjścia z tej sytuacji nie widać. W ubiegłym roku zaczęto mówić o sprywatyzowaniu szpitali i wpuszczeniu kapitału zagranicznego. Z prowincji płyną sygnały, że lokalne władze już sprzedają szpitale. Prywatne kliniki mają być bardziej efektywne i podnieść poziom usług. Ale to oferta tylko dla chińskiej klasy średniej, która korzysta już teraz z prywatnych ubezpieczeń. Za burtą pozostaje zaś 90 proc. Chińczyków.

Raport ujawnia straszną prawdę. Dłuższy pobyt w szpitalu czy przewlekła choroba w rodzinie grozi nędzą. Popularna stała się medycyna chińska, na wieś powrócili szamani. Gdy nie pomogą, chory czeka na śmierć w domu. Aż 60 proc. mieszkańców miast i 70 proc. na wsiach nie stać na szpital. Niektórzy chorzy, chcąc ulżyć rodzinie, popełniają samobójstwo. Połowa dzieci, które zmarły na skutek chorób, nie była w ogóle leczona.

Katastrofa zdrowotna stawia pod znakiem zapytania wielki sukces Chin polegający na wyciągnięciu 200 mln ludzi z absolutnej nędzy, bo ci sami ludzie popadają ponownie w biedę zrujnowani kosztami leczenia. W porównaniu zyskuje okres rządów Mao Zedonga, kiedy mimo szaleństw Wielkiego Skoku (1958-61) i rewolucji kulturalnej (1966-76) - w wyniku których zginęło 70 milionów ludzi - stan zdrowia Chińczyków znacznie się poprawił. Darmowa opieka lekarska i kampania szczepień sprawiły, że między 1949 a 1976 rokiem przeciętna długość życia wydłużyła się z 35 do 68 lat. Przez następne 27 lat zwiększyła się tylko o trzy lata, o połowę mniej niż w tym samym czasie w Singapurze, Hongkongu czy Korei Południowej. Dziś, kiedy za szczepienia trzeba płacić, do Chin powróciły takie choroby, jak gruźlica i schistosomiasis - poważna choroba przenoszona przez wodne ślimaki, na którą zapadają miliony ludzi.

Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) uważa, że Chiny muszą przywrócić państwowy system opieki zdrowotnej. Nie obejdzie się też bez powszechnego systemu ubezpieczeń zdrowotnych. Kraje rozwinięte budowały takie systemy latami. Chiny dopiero startują. W 2004 r. po doświadczeniach z epidemią SARS wylansowano pilotażowy system ubezpieczeń. Współfinansuje go rząd centralny, rządy lokalne i sami zainteresowani. Objęcie nim całego kraju zajmie lata.