Hannes Stöhr: Uwielbiam podróżować. Mam przyjaciół w Moskwie, Stambule, Santiago de Compostela. Odwiedzają mnie w Berlinie. A lato spędzam nad Bałtykiem na plaży w Usedom. Jeździmy też często do Koszalina, nad polskie morze.
- Bo w stereotypach jest jakaś prawda. Gram z oczekiwaniami widza, bawię się obrazami innych nacji, jaki nosimy w sobie. A na koniec mówię: jesteśmy różni, tylko co z tego? To tak jak w rodzinie. Bo przecież jesteśmy jedną rodziną, od Moskwy i Stambułu po Berlin i Santiago de Compostela. Nie mówię w tym filmie nic więcej, ale też nic mniej.
- Tak, mamy w rodzinie pewne problemy komunikacyjne. Nie mówimy jednym językiem, mnóstwo spraw nas dzieli. Ale można też spojrzeć na "Jeden dzień w Europie" jak na wizję przyszłości. To jest dzień, który dopiero nadejdzie. Mam na myśli Stany Zjednoczone Europy, które powstaną. Za pięćdziesiąt lat, kiedy ja będę miał lat osiemdziesiąt pięć...
- ...wtedy znów zrobimy wywiad i przekonamy się, czy ta wizja się sprawdziła.
- Wierzę w Europę regionów, w europejski federalizm. Najpierw jest miasto, potem region, potem kraj, wreszcie największa jednostka: Stany Zjednoczone Europy. Kontynent wielojęzyczny, przez Rosję graniczący z Chinami, a przez Turcję z Irakiem.
Śmiała wizja.
- Ale pytał pan o marzenia. W tych Stanach Zjednoczonych będzie potrzebny wspólny język. Myślę, że stanie się nim europejski angielski. "European English" to nie to samo co "British English". To język elastyczny, inaczej wymawiany w Hiszpanii, inaczej w Polsce. W szkole dzieci będą się uczyły dwóch języków - języka ojczystego i europejskiego angielskiego. Prędzej czy później musi do tego dojść.
- Wciąż za mało się znamy. Ale kiedy mieliśmy się poznać? Przedtem był mur i zimna wojna. Wielu ludzi uważa, że "kiedyś było lepiej". Bzdura. Mieliśmy wycelowane w siebie rakiety z bombami atomowymi i byliśmy blisko zbiorowego samobójstwa - zbyt łatwo się o tym zapomina. Przekonanie, że nic o sobie nie wiemy, wynika właśnie stąd, że mamy otwarte granice. Zrobiłem "Jeden dzień w Europie", żeby pośmiać się z rzeczy, które czasem wydają się smutne. Taka już rola klauna, bo ja jestem klaunem. Myślę, że śmiech z samych siebie to pierwszy krok do wzajemnego poznania. Tyle europejskich historii mamy jeszcze sobie do opowiedzenia!
- Ma pan rację. Ludzie ze Wschodu więcej wiedzą o Zachodzie. Tam myśli się często, że od Wschodu nie ma się czego uczyć. Jest zupełnie inaczej - można się mnóstwo nauczyć. Ale proces łączenia się będzie bardzo trudny. Jeśli nawet w Niemczech mimo jednego języka zjednoczenie idzie z takimi oporami...
- Ze Szwabii na południu Niemiec, nad samą francuską granicą. Ale teraz mieszkam we wschodnim Berlinie.
- Rzeczywiście, odnowa niemieckiego kina w dużej mierze idzie ze wschodu. Mój pierwszy film nazywał się "Berlin jest w Niemczech". Była to prawdziwa historia człowieka z Berlina wschodniego, którego wsadzono do więzienia tuż przed upadkiem muru. W 2000 roku mój bohater wychodzi na wolność, wraca do domu i widzi świat zmieniony nie do poznania. Pokazywałem ten film na festiwalu w Łagowie. Polska publiczność go doceniła. Wszyscy żyjemy w świecie, który błyskawicznie się zmienia.
- W branży filmowej panuje taki stereotyp, że najlepsi operatorzy biorą się z łódzkiej szkoły filmowej. Ten stereotyp się nie zmienia, no bo tak naprawdę jest. A co do samochodów kradzionych w Polsce, to rzeczywiście stereotyp potężny. Ale ja już tu byłem cztery razy i wciąż swój samochód mam.