Smutek i śmiech Europy

Od dziś w kinach ?Jeden dzień w Europie? Hannesa Stöhra - rasowa komedia, która próbuje rozbroić europejski pesymizm

Cztery epizody tej komedii rozgrywają się jednego dnia w Moskwie, Berlinie, Santiago de Compostela (hiszpańskiej Częstochowie) i w Stambule uznanym za miasto europejskie (czemu nie, skoro Berlin jest miastem półtureckim?). Cztery wariacje na temat stary jak świat: turysta, złodziej, policjant. Hannes Stöhr układa wszystkie epizody z tych samych elementów, zmieniając tylko kombinacje. Raz przybysz zostaje okradziony, kiedy indziej sam jest oszustem, który udaje przed miejscową policją, że go okradli, aby uzyskać raport dla towarzystwa ubezpieczeniowego.

Przemoc w rodzinie

Kradną wszędzie. Ci z Zachodu potrafią to robić nie gorzej od tych ze Wschodu, tylko w sposób bardziej cywilizowany. Ten film, wychodząc od stereotypowych wyobrażeń, jakie mamy o innych narodach, zarazem bawi się nimi. W stereotypach jest zawsze jakaś prawda, ale mnożąc je, zderzając ze sobą, odwracając, uzyskujemy dystans. Świeżość tej prościutkiej z pozoru, bezpretensjonalnej komedii polega na tym, że pozwala spojrzeć na Europę z punktu widzenia pozbawionego jakichkolwiek uprzedzeń. Można przez chwilę zobaczyć Europę jako jedną rodzinę. Choć, jak to bywa w rodzinie, pomoc ni stąd, ni zowąd zamienia się w przemoc, jeden nie rozumie drugiego, jeden nad drugim chce górować, a warunkiem zbliżenia jest konflikt. W każdym z epizodów ktoś kogoś zdradza, ktoś od kogoś odchodzi, hiszpański policjant lawiruje między żoną i kochanką, wygląda na to, że stambulski taksówkarz też ma kogoś na boku. Wszędzie to samo.

Przyjeżdżamy do Moskwy, aby zapoznać się z miejscowym rynkiem sztuki, lub do Hiszpanii w celu pielgrzymkowym. Nagle zostajemy okradzeni. Siedząc w komisariacie, zostajemy wytrąceni z roli turysty, który szuka piękna i widzi głównie to, co chce zobaczyć. Konfrontujemy się z nagą rzeczywistością i w samym fakcie kradzieży zaczynamy doszukiwać się lekcji: co życie chciało nam w ten sposób powiedzieć?

Wojna tylko futbolowa

W komedii Stöhra kradzież jest rodzajem transakcji. Czy nie jest także metaforą europejskich stosunków, gdzie każdy naród w jakimś momencie historii był w roli napastnika albo napadniętego? Czy nasza historia nie była ciągiem wojen, grabieży, napaści, politycznych oszustw?

Każdy musi coś stracić, ale tracąc, zarazem zyskuje. Historyczny pesymizm zostaje rozbrojony: jedyna wojna, jaka tu się toczy, to rozgrywający się w tle złodziejskich perypetii, transmitowany przez wszystkie telewizje futbolowy mecz dwóch drużyn: Galatasaray Stambuł i Deportivo La Coruna.

Angielka w Moskwie pada ofiarą bandytyzmu, ale w tym samym momencie styka się z serdecznością, że do rany przyłóż. Komisariat ma w sobie grozę Łubianki, ale okazuje się, że wszystko da się załatwić, jeśli tylko odwołać się do łaski zwierzchnika. Ten prysznic, zimny i gorący na przemian jak w ruskiej bani, sprawia, że człowiek odczuwa wdzięczność za to, że w ogóle żyje. Może to jest recepta na szczęście?

W epizodzie tureckim dominuje pałka. Na komisariacie policjant, który okradzionemu rzekomo turyście pokazuje fotografie zarejestrowanych przestępców, przy każdej kolejnej gębie uderza petenta po ramieniu, coraz to mocniej, żeby znał, co to władza. Ale to przecież niemiecki cwaniaczek usiłuje wykiwać Turków z pomocą taksówkarza, który szprecha równie dobrze jak on.

Wiara w utopię wielokulturowości

Węgierski pesymista, nauczyciel historii idący z plecakiem i podróżnym kijem przez katolicką Europę, niefortunnie zakończy swoją pielgrzymkę w Santiago de Compostela, aby usłyszeć od miejscowego policjanta donżuana złotą myśl, że nie cel się liczy, tylko sama droga. W końcowym, berlińskim epizodzie para francuskich mimów ulicznych (on Francuz, ona francuska Arabka), niczym wysłannicy reżysera, sprowadzą całą sytuację do absurdu, szukając miejsca, gdzie by najlepiej dać się okraść: przez skinów z blokowisk, przez Turków na Kreuzbergu, przez Polaków, Rosjan, Uzbeków, Kazachów? A może samemu zostać złodziejem? Nie zdradzam puent. Zresztą, jak w każdej rasowej komedii są one podwójne.

Ten niegłupi śmiech próbuje rozbroić smutek Europy wstrząsanej zamachami, które każą zwątpić w utopię wielokulturowości. Ten śmiech budzi apetyt na nowy rodzaj komedii czy kina drogi eksploatującego nieprzedstawioną europejską rzeczywistość - bujną, złożoną, ciekawą.

Zwiastunem takiego nowego europejskiego kina była francuska komedia o młodych stypendystach programu "Erasmus" tworzących studencką komunę w Barcelonie - "Smak życia" Cedrika Klapischa czy głośny bułgarski dokument "Skąd jest ta piosenka?" pokazywany na zeszłorocznym festiwalu Doc Review, gdzie niewinne śledztwo w sprawie pochodzenia popularnej bałkańskiej melodii prowadzi niemal do ukamienowania reporterki.

Europa nieznana

Skazani na repertuar z multipleksów wiemy o Europie z kina mniej niż o Teksasie. "Jeden dzień w Europie" uświadamia poznawczy paradoks: aby przedrzeć do rzeczywistości, trzeba odbić się od jej stereotypu. Kino żywi się stereotypami. Kiedyś, gdy w normalnym repertuarze przeważały filmy włoskie, francuskie, angielskie, nie mówiąc już o rosyjskich, czeskich, węgierskich, rozpowszechnianych "z urzędu", ale z pożytkiem dla kinomanów, widownia natychmiast rozpoznawała typowe dla różnych nacji klimaty. Podzieleni żelazną kurtyną, bez paszportów, paradoksalnie, byliśmy w Europie nawzajem siebie ciekawi. Może przesadzam, ale wydaje się czasem, że mimo otwartości granic oddalamy się od siebie, zamykamy w sobie. Po obejrzeniu "Jednego dnia w Europie" zamarzył mi się unijny kanał TV, coś w rodzaju europejskiego Kina Polska, gdzie leciałyby na okrągło dawne europejskie hity - komedie, melodramaty i obyczajówki, na których śmiały się i wzruszały powojenne pokolenia.