Jakby samo to nie było już dość zaskakujące, dziwić może też to, iż "Fatum" wyreżyserował Brazylijczyk Walter Salles ("Dworcem nadziei" wygrał w 1998 r. Berlin i sfilmował "Dzienniki motocyklowe" Che Guevary), a główną rolę gra tu Jennifer Connelly, zdobywczyni Oscara za rolę żony w "Pięknym umyśle" (2001). Trudno nie zadać sobie pytania: co, u diaska, takie tuzy robią w tych pojapońskich popłuczynach, choćby i przyzwoicie skręconych? Albo - co robiła w "Ringu" Naomi Watts, bohaterka "Mulholland Drive" Davida Lyncha?
Za tą praktyką, jak sądzę, kryje się kilka powodów. Po pierwsze, Hollywood wypatruje wszędzie dobrych pomysłów. Pamiętamy, że gdy Kurosawa nakręcił "Siedmiu samurajów" (1954), to sześć lat później Amerykanie zrobili "Siedmiu wspaniałych" - samurajów zastępując kowbojami. I też nieźle im wyszło.
To odkupywanie pomysłu jest sensowne zwłaszcza wtedy, gdy producent oryginału nie ma dość pieniędzy, by zapewnić swojemu filmowi dystrybucję światową. A, mówiąc szczerze, poza Hollywoodem chyba nikt ich nie ma.
Amerykanie kombinują tak: pomysł się sprawdził - film (np. japoński) trochę zarobił na jakimś małym rynku, więc my to zrobimy po swojemu i zarobimy mnóstwo na wielkim rynku.
Poza tym jest oczywiste, że np. japońska i amerykańska wersja tego samego nie będą ze sobą w Stanach konkurować, bo masowa publika amerykańska niechętnie ogląda japońskich aktorów, których nie rozróżnia, i nie rozumie języka, jakim mówią, co oznacza żmudną konieczność czytania napisów.
Amerykanie kochają swoich aktorów, dlatego w amerykańskim remake'u konieczna jest jakaś gwiazda, za pomocą której można film reklamować (np. Connelly, która chętnie się zgodzi, jeśli jej dużo zapłacą). To przecież bez sensu trąbić w kinach: przyjdźcie zobaczyć powtórkę japońskiego hitu!
Amerykanie ostatnio ściągają z Japończyków, ale wcześniej postępowali tak z Francuzami. Gdy Coline Serreau zrobiła w 1985 r. film o trzech mężczyznach opiekujących się niemowlęciem, Amerykanie zaraz "sieknęli" dwie swoje mutacje. Prawa do powtórek większości komedii Francisa Vebera kupowali właściwie na pniu. Czasem nawet zatrudniali autorów oryginału. Holender George Sluizer zrobił mroczny thriller "Zniknięcie" dwa razy - w 1988 r. w Holandii i w 1993 r. w Stanach. W drugiej wersji przystał zresztą na dołożenie happy endu.
I tu dochodzimy do kwestii hierarchii reżyserów. Hollywoodzcy producenci prawdopodobnie cenią Sallesa, lecz nie jest to dla nich sprawdzony twórca z tzw. mainstreamu, czyli taki, którego filmy zarabiają setki milionów dolarów.
Owszem, Salles może sobie wkrótce wyreżyserować (z Coppolą jako producentem) "W drodze" według powieści Jacka Kerouaca, ale to "Dark Water" jest dlań szansą, by udowodnić branżowym bossom, że zasługuje na to, by dawać mu projekty o dużym budżecie, otaczać najlepszą ekipą i płacić najwyższą reżyserską stawkę.
Nie zawsze chodzi przecież o ambicje artystyczne. Proszę zwrócić uwagę, jak wielu reżyserów zgłasza się, by nakręcić kolejnego "Harry'ego Pottera" - był już Chris Columbus i Alfonso Cuarón, teraz będzie Mike Newell. Jestem pewien, że agenci filmowców ustawiają się po te angaże w kolejce.
Powszechnie znana jest anegdota o tym, że po "Nożu w wodzie" (1962) Amerykanie zaproponowali Polańskiemu remake - z Liz Taylor, Richardem Burtonem i Warrenem Beatty. Odmówił, bo chciał robić inne filmy. Gdy niedawno zapytano go, czy teraz postąpiłby tak samo, nie był tego pewien. Mówił, że są inne czasy.
A tak poza wszystkim, Martin Scorsese kręci właśnie kryminał policyjny "The Departed" - z Leonardo DiCaprio i Mattem Damonem - remake filmu z Hongkongu "Wu jian dao" (2002). Tyle że tu będziemy pewnie mieli do czynienia z przypadkiem innym niż "Dark Water" czy "Ring". Powtórka może przecież czasem przewyższać oryginał.