Lądowanie Discovery przełożone na wtorek

We wtorek rano świat wstrzyma oddech. Na godzinę. Tyle czasu ma trwać lądowanie kosmicznego promu Discovery. Jego bliźniak Columbia w lutym 2003 r. podczas schodzenia z orbity rozpadł się na tysiące kawałków

Discovery miał wylądować już w poniedziałek z rana na Florydzie, ale z powodu złej pogody polecono mu dzień dłużej krążyć nad Ziemią. Jeśli się nie rozpogodzi, to wyląduje w Bazie Sił Powietrznych Edwards w Kalifornii, gdzie prawie zawsze świeci słońce. Albo w Nowym Meksyku. Dłużej czekać nie może, bo paliwa, z którego promy produkują elektryczność, starcza tylko na dwa tygodnie lotu. A ten czas upływa właśnie we wtorek.

NASA zapewnia, że nie powtórzy się katastrofa Columbii. Wtedy podczas lądowania powietrze rozgrzane do temperatury 1500 stopni przedarło się przez żaroodporne płytki i stopiło aluminiową konstrukcję statku. Szczelina powstała podczas startu, kiedy w płytki uderzył kawałek pianki oderwany od zbiornika paliwa. Na samym początku NASA szacowała, że ryzyko śmiertelnej katastrofy promu wynosi 1 do 100 000 (co oznacza, że promy mogłyby startować codziennie przez 300 lat bez wypadku). Po katastrofie Challengera podwyższono je do poziomu 1 do 438, po spaleniu Columbii - już tylko 1 do 100.

Inżynierowie pracowali przez dwa i pół roku, by najmniejszy kawałek pianki już się więcej nie oderwał. Tym razem start obserwowała ponad setka kamer. Wyśledzono najmniejsze ubytki płytek, po raz pierwszy na orbicie reperowano prom (odcięto kawałek ceramicznego wypełniacza sterczącego ze szczeliny między płytkami). - Ta misja jest sukcesem - upiera się szef NASA Michael Griffin. Kłopot w tym, że w jej wyniku promy znowu trafią do hangaru. Nie wiadomo na jak długo.

Nadal bowiem w czasie startu - co świetnie wychwyciły nowe kamery i czujniki - ze zbiornika paliwa sypią się jak łupież fragmenty pianki, które mogą uderzyć w delikatne poszycie promu. - Po tej misji nikt chyba nie ma złudzeń, że NASA w pełni panuje nad sytuacją - mówi Alex Roland, prof. historii na Duke University, były pracownik NASA, ekspert komisji Kongresu USA nadzorujących NASA.

NASA ogłosiła, że zawiesza loty promów do czasu, aż zostaną rozwiązane kłopoty z pianką. A to może potrwać nawet lata. Zaś bez amerykańskich promów Międzynarodowa Stacja Orbitalna, budowana siłami 16 państw, jest skazana na wegetację. I zapewne zostanie opuszczona. Promami miały być wyniesione kolejne moduły i laboratoria. Załogi Stacji - ograniczone do dwóch osób - muszą wozić Rosjanie swoimi statkami Sojuz. Ale oni nie mają pieniędzy, a Europa nie ma na razie ani swoich statków.

Prezydent Bush został przyparty do muru. W zeszłym roku ogłosił ambitny program powrotu na Księżyc i lotu na Marsa. Sprytnie jednak najważniejsze punkty tego programu wyznaczył na lata po zakończeniu swojej kadencji. Być może jednak będzie zmuszony podjąć decyzję natychmiast. - Kończmy z promami i stacją już teraz, przyznajmy się, że to zła konstrukcja, a wszystkie pieniądze przeznaczmy na budowanie lepszego statku - mówią niektórzy eksperci.

- Ludzi, którzy otwarcie mówią o porażce całego programu amerykańskich lotów załogowych, jest coraz więcej. Z promami jest jednak związanych wiele interesów. Lobby przemysłu lotniczo-kosmicznego i polityczna presja Waszyngtonu spowodują raczej, że promy będą jeszcze latały przez kilka lat - mówi prof. Roland.

- Dla mnie najbardziej niepokojące było to, że podczas naprawy promu w przestrzeni kosmicznej wyciągnięto kawałki wypełniacza spomiędzy płytek - mówi Roland. - Wyraźnie widać było ich kolor - biały i tylko trochę czerwonego. Ten czerwony to spoiwo, którego powinno być dużo, dużo więcej. To samo w sobie nie grozi jeszcze katastrofą, ale dla mnie to przykład złego montażu płytek. Procedury bezpieczeństwa są nadal fatalne.

A nowy, bezpieczniejszy statek dopiero powstaje na deskach kreślarskich. Wiadomo, że będzie wynoszony przez jednorazową rakietę jak czasach lotów Apollo, a potem na Ziemię na spadochronie wróci tylko kapsuła z załogą.