John Bolton będzie ambasadorem USA przy ONZ

John Bolton, jeden z przywódców neokonserwatywnych ?jastrzębi? w amerykańskiej dyplomacji, został mianowany ambasadorem USA przy ONZ. Ta nominacja zapowiada kolejną wojnę prezydenta z Senatem

George Bush wykorzystał konstytucyjny przepis, który "w sytuacjach nadzwyczajnych" pozwala prezydentowi mianować sędziów lub ambasadorów bez wymaganej normalnie zgody Senatu. Wystarczy, że prezydent ogłosi taką decyzję, gdy Kongres nie obraduje. W przeszłości wielu prezydentów wykorzystywało tę prawną możliwość, by obsadzić stanowiska ludźmi niemającymi poparcia w Kongresie.

W poniedziałek Kongres rozpoczął letnie wakacje i właśnie w poniedziałek o 10 rano Bush ogłosił decyzję o mianowaniu Boltona. Utrzyma on swoje stanowisko przynajmniej do stycznia 2007 r., gdy rozpocznie prace nowy Kongres.

Kandydatura Johna Boltona, dotychczas zastępcy sekretarza stanu ds. powstrzymywania rozprzestrzeniania broni masowego rażenia, to najbardziej jak dotąd kontrowersyjna decyzja personalna prezydenta Busha. Bolton był bowiem jednym z głównych zwolenników ataku na Irak; człowiekiem, który długo upierał się, że kraj ma broń masowego rażenia.

Obok ówczesnego zastępcy sekretarza obrony Paula Wolfowitza był najważniejszym przedstawicielem neokonserwatystów w administracji. Jako niemal wzorcowy "jastrząb" opowiadał się za przyjęciem ostrego kursu wobec Korei Płn. i Iranu pracujących nad programami nuklearnymi. Zarzucano mu też, że wykorzystywał swoją pozycję, by wpływać na opinie analityków średniego szczebla w Departamencie Stanu, CIA i Pentagonie, którzy zajmowali się ocenianiem zdolności poszczególnych krajów do produkowania broni biologicznej czy nuklearnej.

Senatorom z Partii Demokratycznej udało się zablokować zgłoszoną pół roku temu przez Busha nominację dla Boltona, nie dopuszczając do głosowania w Senacie. To dlatego, mianując Boltona, Bush mówił: - USA nie mogą dłużej sobie pozwolić na brak ambasadora przy ONZ w tak ważnym momencie. Grupka senatorów, z powodów czysto politycznych wykorzystując prawne kruczki, nie dopuściła do głosowania nad kandydaturą, która miała poparcie większości w Senacie.

Demokratom nigdy nie udało się jednak uczynić z walki o nominację Boltona kwestii, która by porwała opinię publiczną. Szybko porzucili wypominanie mu mocno anty-ONZ-owskich poglądów, gdyż poglądy takie podziela wielu zwykłych Amerykanów. Bolton w przeszłości, nie pracując jeszcze w dyplomacji, mówił m.in., że "nie ma czegoś takiego jak Narody Zjednoczone, bo te narody wcale nie są zjednoczone". Oraz "budynek ONZ ma 38 pięter i gdyby dziesięć z nich zniknęło, nikt by nawet tego nie zauważył".

Bush powołał Boltona w momencie, gdy przestał się obawiać, iż John Roberts, jego kandydat na sędziego Sądu Najwyższego, stanie się przyczyną wojny w Senacie. Waszyngtońscy komentatorzy niemal zgodnie uznają, że Demokraci wbrew temu, co wcześniej przewidywano, nie będą blokowali nominacji dla Robertsa, gdyż okazał się on, przynajmniej na razie, kandydatem bez skazy.

To właśnie dlatego ośmielony sukcesem w sprawie Robertsa Bush zdecydował się iść na wojnę w innej sprawie i mianować Boltona. Natychmiast wywołało to niemal wściekłą reakcję Demokratów. - Prezydent wciska światu uszkodzony towar - mówił senator Chris Dodd, sugerując, że pozycja Boltona w ONZ będzie osłabiona, gdyż nie uzyskał on poparcia w Senacie.

- To kolejny przykład arogancji prezydenta! - grzmiał senator Ted Kennedy.

Demokraci, nie mogąc już nic zrobić w sprawie Boltona, będą musieli się teraz zastanowić, czy nie spróbować jednak zablokować kandydatury Robertsa.

Prezydent nic sobie już jednak z tego nie robił. Po zakończonej pracy udał się na urlop. Tyle że dzień później niż Kongres.