Do napadu na Rosjan doszło w niedzielę ok. godz. 18 na ul. Idzikowskiego przy fosie nazywanej Przy Bernardyńskiej Wodzie. Mówi świadek zdarzenia: - Napastnicy, mogło ich być nawet 20, bili i kopali butami tych młodych. Byli tak agresywni, że kierowcy z przejeżdżających samochodów zaczęli trąbić. To ich chyba ostudziło. Potem najwyraźniej czegoś się przestraszyli i zaczęli wszyscy uciekać przez pasy na Powsińskiej.
Stołeczna policja informację o napadzie dostała dopiero o godz. 21.30 od jednego z pracowników ambasady rosyjskiej.
- W takich przypadkach trzy i pół godziny to jest wieczność. Gdybyśmy wiedzieli o tym od razu, patrol natychmiast pojechałby w teren. Doświadczenie pokazuje, że napastnicy zwykle siedzą na ławce kilka bloków dalej, nie wierząc w to, że ktoś ich może złapać - mówi nasz rozmówca z komendy.
Policjanci jeszcze w niedzielę późnym wieczorem zatrzymali dziewięć osób. Czy to byli napastnicy? Nie wiadomo, bo wczoraj ofiary napadu zeznały, że nie są w stanie nikogo rozpoznać. Dlatego cała dziewiątka została zwolniona do domów. Rosjanie mówią, że napastnicy byli skinheadami.
Napadnięci to czterech chłopców w wieku 16-17 lat: trzej z nich to Rosjanie (ich rodzice pracują w ambasadzie), czwarty jest Kazachem. Ich obrażenia nie są poważne: obtarcia skóry i siniaki. Jeden z chłopców ma ułamany ząb. Wszyscy stracili telefony komórkowe i pieniądze.
Sprawą zajęła się już specjalna sekcja w wydziale dochodzeniowo-śledczym stołecznej policji, nazywana przez policjantów dyplomatyczną - prowadzi śledztwa w przypadkach, kiedy ofiarami są ważne osobistości: polscy politycy i zagraniczni dyplomaci.
Rosyjska dyplomacja początkowo nie chciała chyba upolityczniać sprawy, a rosyjski konsul w Warszawie Władimir Jefriemow tłumaczył w moskiewskich mediach, że pobicie było "czystym chuligaństwem i Rosjanie padli jego ofiarą przypadkowo". Potem przemówił jednak prezydent Władimir Putin, który - jak mówią na Kremlu - od kilku miesięcy z niesłychaną irytacją reaguje na każde wspomnienie o Polsce, Ukrainie i Aleksandrze Kwaśniewskim. Putin polecił swym dyplomatom "nawiązać kontakt z polską stroną, aby dowiedzieć się, co robią polskie władze, by odpowiednio zareagować". Nazwał incydent "nieprzyjaznym aktem, którego nie można określić inaczej, jak przestępstwo".
Te komentarze dały impuls do nowych interpretacji, a część państwowych mediów zaczęła mówić nawet o celowo przygotowanym ataku na Rosjan. - Odniosłem wrażenie, że Rosjanie próbowali wiązać bandycki wybryk z polityką. Zdecydowanie przeciw temu zaprotestowałem - powiedział polski ambasador Stefan Meller, którego w związku z incydentem wezwano wczoraj do rosyjskiego MSZ. Meller wyraził też zdziwienie, że "niecny postępek żulików jest w Rosji komentowany na tak wysokim szczeblu".
Tuż po wizycie Mellera Rosjanie ogłosili, że "oczekują od polskiej strony oficjalnych przeprosin". Oznacza to, że nie zadowala ich "ubolewanie", które wcześniej wyrazili Polacy. - Incydent w Warszawie nie był przypadkowy i świadczy o istnieniu w Polsce antyrosyjskiego nastawienia, co daje się zauważyć w oświadczeniach niektórych polskich polityków - przekonywał Borys Małachow z rosyjskiego MSZ.
Co na to polski MSZ? - Traktujemy to wydarzenie jako akt bandytyzmu niemający podłoża politycznego. Zgodził się z tym przedstawiciel ambasady rosyjskiej, który był dziś w MSZ. W praktyce dyplomatycznej nie ma zwyczaju w takich wypadkach oficjalnie przepraszać - powiedział nam wczoraj Tomasz Szeratics zastępujący rzecznika MSZ.
Czy to początek nowego skandalu dyplomatycznego? Niewątpliwie pobicie Rosjan zostanie jeszcze nie raz wykorzystane w antypolskich tyradach, które przy różnych okazjach wygłaszają rosyjscy notable. Wielu rosyjskich obserwatorów twierdzi jednak, że afera jest typowym przebojem sezonu ogórkowego i po kilku dniach zostanie zapomniana przez większość mediów. Część pracowników polskiej ambasady w Moskwie prywatnie przyznaje jednak, że boi się odwetu rosyjskich nacjonalistów i "zamierza ostrożniej poruszać się po mieście".
Pobicie Rosjan nagłośnił propagandowo portal internetowy strana.ru, związany z Glebem Pawłowskim, politycznym doradcą Putina. W redakcyjnym komentarzu przyznaje wprawdzie, że Polacy to "bratni naród", lecz ogarnięty faszyzmem. "Jeśli na głośno wypowiedziane słowo po rosyjsku, niechętnie obracają się pasażerowie autobusu miejskiego, to jest to faszyzm dnia codziennego." - uważa Angielina Timofiejewa, autorka komentarza. Dalej czytamy, że "napaść na pracowników ambasady - a dzieci dyplomatów są de iure nimi - oznacza, że kraje znajdują się w etapie przechodnim między wojną informacyjną a działaniami bojowymi." Jak pisze portal kremlowskich politologów "Skini musieli wiedzieć, kogo biją. Nawet zakładając, że dzieci nie znały polskiego, nasze języki są pokrewne i okrzyki o dyplomatycznym statusie ofiar powinny być zrozumiałe dla napastników."