Poprzednie, czyli czwarte dzieło o Batmanie - "Batman & Robin" (1997) Joela Schumachera - było żałosną bajeczką dla dzieciaków. Dorosłe były tylko kpiny na jego temat - przyczepiono mu homoseksualną łatkę: że niby Batman (George Clooney) i Robin (Chris O'Donnell)...
Studio braci Warner nie chciało jednak rezygnować z dochodowego bohatera. Pomysł na kolejnego "Batmana" miało prosty: potraktować temat bardziej serio, zaangażować ambitnego reżysera - np. Chrisa Nolana (wcześniej zrobił "Memento" i "Bezsenność"), i dać mu do wydania 150 mln dol., bo tak czy owak powinno być widowiskowo.
Zawiodło zwłaszcza to "poważniejsze ujęcie" - komiksowa opowiastka nie zyskała "trzeciego wymiaru". Choć się starano - z ekranu dowiadujemy się przecież, co sprawiło, że milioner Bruce Wayne (Christian Bale) zmienił się w Batmana; śledzimy, jak wnika on w świat bandytów, by ich zrozumieć, nim rozpocznie walkę ze Złem w Gotham City...
Cóż z tego, jeśli za zaplecze intelektualne dla fabuły służą tu banały: jest trochę psychoanalitycznej papki, bo mały Bruce był świadkiem zabójstwa rodziców; gadanie Wayne'a z demonicznym Ducardem (Liam Neeson) o tym, jak poskromić w sobie lęk i uczynić zeń źródło siły, to popłuczyny po tzw. mądrościach Wschodu; a rozterki - czym sprawiedliwość społeczna różni się od indywidualnej zemsty - wyglądają na wyjęte żywcem z podręcznika dla amerykańskich licealistów szykujących się do egzaminu z wychowania obywatelskiego.
Sierioznego tonu najsilniej trzyma się Bale, który gra Wayne'a z taką emfazą, jakby był pewnym duńskim księciem udającym wariata, by dopaść morderców ojca. No, może dorównują mu w zadęciu Hans Zimmer i James Newton Howard, autorzy patetycznej i hałaśliwej muzyki.
O realizmie trudno tu mówić, skoro relacje między postaciami są równie skomplikowane jak komiksowe dymki. Związek Wayne'a i pracującej w prokuraturze Rachel Dawes (Katie Holmes) ani na moment nie wykracza poza model - "dwa gołąbeczki kochające się od dzieciństwa", zaś układ: Wayne i służący Alfred (Michael Caine) - to formuła - "wierność z odrobiną humoru" itd., itp.
Zdolny Nolan (ur. w 1970 r. w Londynie) najwyraźniej zapadł na "syndrom Spielberga", tzn. tak zapatrzył się na widowiskowy aspekt filmu, że o reszcie zapomniał. Poza wizualnym przepychem jest tu jeszcze gadżeciarnia jak z Bonda (Nolan jest fanem 007), bo Wayne składa sobie ekwipunek Batmana, tyle że zamiast Q występuje niejaki Fox (Morgan Freeman)...
Czy w filmie "Batman - Początek" są ślady sugerujące, że mógłby być lepszy? Widzę jeden - postać policjanta z Gotham (Gary Oldman). Gdyby to jego twarz, zrobiona trochę na wzór podstarzałego Erica Claptona, nadawała tu ton, całość byłaby prawdziwsza, bliższa życia.
O tym, że z rysunkowego Batmana można wycisnąć niezłe kino, dowiodły dwie fabuły Tima Burtona (z 1989 i 1992 r.). Udały się, gdyż są efektem spotkania komiksów Boba Kane'a z chorobliwą wyobraźnią reżysera. Finał filmu Nolana doprowadza nas zresztą do momentu, w którym zaczyna się akcja "Batmana" Burtona, ale Nolan własnego piętna, w przeciwieństwie do poprzednika, na historii człowieka nietoperza nie odcisnął.
Jeśli "Batman - Początek" coś mi przypomina, to dwie części "Spidermana" Sama Raimi - przeciętne, ale dochodowe. Wydaje się skądinąd, że Nolan idzie tropem Raimi (rocznik 1959) - mistrza niskobudżetowego kina grozy z przełomu lat 80. i 90., obłaskawionego przez Hollywood.
"Batman - Początek" już po 40 dniach zarobił w świecie 305 mln dol. (z czego w USA 191 mln). Możemy się więc spodziewać szóstego "Batmana". Ja za nim nie tęsknię.
"Batman - Początek", reż. Chris Nolan, USA 2005