Hawaje są jednym z 50 stanów zjednoczonych, jednak z oddalonego o 8500 km Waszyngtonu wydają się całkowicie skupione na swoim turystycznym biznesie, na przepięknych plażach, ciepłym, błękitnym oceanie, ewentualnie na strategicznej bazie marynarki wojennej w Pearl Harbor.
Waszyngton Hawajami na poważnie zajmuje się rzadko, raz na kilkanaście, kilkadziesiąt lat. Bo i po co majstrować przy turystycznym raju?
Ale dziś kolej na Hawaje przyszła - na fali amerykańskich rozrachunków z przeszłością (Kongres USA, który kilka tygodni temu przepraszał Murzynów za swoją bezczynność w walce z rasistowskimi linczami). Nowa ustawa, którą ma przyjąć Kongres, przewiduje, że rdzenni mieszkańcy Hawajów (według różnych badań ok. 6-20 proc. populacji wysp) będą mogli wybrać swoje suwerenne władze, i że rząd USA przekaże im kilka tysięcy akrów terenów, które kiedyś należały do królestwa Hawajów, a zostały przejęte przez władze USA. Hawajska administracja mogłaby uchwalać na swoim terenie suwerenne prawa, negocjować jak równy z równym z władzami stanowymi i federalnymi. Wyspy jako całość nadal byłyby stanem USA. Status rdzennych Hawajczyków przypominałby trochę status rdzennych Indian, którzy w swoich rezerwatach żyją wedle własnych praw z teoretyczną autonomią nadaną im przez władz stanowych i federalnych (faktycznie jednak na ich utrzymaniu).
Aloha - najbardziej znane na świecie słowo z języka rdzennych mieszkańców Hawajów, oznacza zarówno "witaj", jak i "żegnaj". Wszystko zależy od kontekstu. Tak samo ustawa o nadaniu suwerenności rdzennym Hawajczykom może mieć konsekwencje bardzo różne. Wszystko zależy od tego, kogo na Hawajach o ustawę spytać.
Hawaje podzieliły się dziś na trzy grupy.
Dla jednych ustawa Akaki (od nazwiska senatora z Hawajów, który przedstawił jej projekt) to akt historycznej sprawiedliwości. Uznanie i zabezpieczenie praw rdzennych mieszkańców wysp, umożliwienie im utworzenia niezależnych od Waszyngtonu władz. To stanowisko popiera większość hawajskich elit, w tym gubernator (z Partii Republikańskiej) i kongresmani (Demokraci).
Dla innych - głównie potomków białych plantatorów, misjonarzy i amerykańskich żołnierzy, którzy żyją na wyspach - ustawa Akaki to zagrożenie dla porządku społecznego panującego dziś na wyspach. Podzielenie społeczeństwa na dwie kategorie rasowe i uprzywilejowanie tych, którzy mogą udowodnić swoje korzenie przed odkryciem wysp przez kapitana Cooka w 1789 roku. Wręcz mówią oni o "amerykańskim apartheidzie" - w którym Amerykanie będą dyskryminowani przez rdzennych Hawajczyków. - Czy za chwilę zaczniemy oddawać Meksykanom część Kalifornii? - pytają.
Trzecia grupa - także sprzeciwia się ustawie - to "niepodległościowcy". Rdzenni Hawajczycy, którzy w ustawie widzą nie początek, lecz koniec marzeń o secesji wysp z USA. Argumentują, że Amerykanie są na Hawajach nielegalnymi okupantami, którzy powinni się wycofać, a nie "nagradzać" podbity naród namiastką suwerenności. Obawiają się oni, że wprowadzenie ustawy w życie nieodwołalnie potwierdzi status wysp jako części USA.
Przeciętnych Amerykanów - w Waszyngtonie i gdzie indziej - sprawa suwerenności Hawajczyków specjalnie nie pasjonuje. Rozgrzanego słońcem piasku i kolorowych drinków z parasolkami na plażach Maui czy Waikiki nikt im nie odbierze. I nikt nie zamierza.