W swojej galerii w centrum Londynu Charles Saatchi otworzył 5 lipca drugą część głośnej wystawy "Triumf malarstwa". Pokazuje na niej m.in. obrazy polskiego malarza Wilhelma Sasnala oraz pięciu artystów niemieckich, w tym sławnego Alberta Oehlena, ale i mniej znanego, a świetnego Kaia Althoffa. Cykl wystaw, który ma przeciągnąć się aż do 2007 r., rozpoczął się w styczniu wystawą sześciu malarzy, m.in. Marlene Dumas i Luca Tuymansa. Z reprezentacyjnej galerii zniknęły rzeźby i szokujące instalacje artystów brytyjskich, takich jak Tracey Emin czy Damien Hirst, a ściany pokryły się obrazami. W dodatku głównie autorstwa artystów kontynentalnych, co też jest radykalną zmianą, bo w latach 90. Saatchi popierał wyłącznie rodzimą sztukę.
Saatchi to jeden z najpotężniejszych na świecie przedsiębiorców branży reklamowej, który zabłysnął pod koniec lat 70. jako autor kampanii wyborczej Margaret Thatcher. W latach 90. wykreował, dokonując wielkich zakupów, fenomen określany jako YBA (Young British Artist) lub Brit-Art. Hirst, Emin, Ron Mueck, Chris Ofili to kluczowe nazwiska. To Saatchi wyeksportował w 1999 roku do Brooklyn Museum w Nowym Jorku słynny pokaz "Sensation", który wzbudził kontrowersje w USA, bo pracom Brytyjczyków zarzucono obrazę uczuć religijnych.
Teraz Saatchi zmienił politykę. W styczniu sprzedał amerykańskiemu kolekcjonerowi za siedem milionów funtów rekina w formalinie autorstwa Damiena Hirsta (tytuł pracy: "Fizyczna niemożliwość śmierci w umyśle kogoś żywego"), którego kupił w 1991 r. za 50 tys. funtów. Sprzedał też rzeźby Rachel Whiteread i Rona Muecka.
"Farewell Formaldehyde, hello Paints", "Shock of the Old" - krzyczą tytuły brytyjskiej prasy. Na woltę Saatchiego natychmiast zareagował ruch tzw. Stuckistów (Zacofańców), który od pięciu lat protestuje przeciw przyznawaniu prestiżowej nagrody Turnera artystom konceptualnym. Na swojej stronie ogłosili złośliwie: "Saatchi naśladuje Stuckism", jego wystawa zamiast "Triumf malarstwa", powinna się nazywać "Triumf Stuckismu".
Gwałtowna odmiana polityki Saatchiego przypomina zagranie na giełdzie. Następuje wkrótce po tym, jak wiosną 2004 r. w magazynach, gdzie przechowywał swoje zbiory, spłonęły prace warte kilkadziesiąt milionów funtów, m.in. instalacja "Piekło" braci Chapmanów i namiot Tracey Emin, na którym artystka wyszyła imiona ponad stu osób, w tym swoich kochanków oraz płodów, które usunęła. Poprzednia wystawa Saatchiego "New Blood", w której próbował wypromować młodszy narybek YBA, miała złą prasę. Pismo "Art Review", które co roku robi ranking najbardziej wpływowych osób w świecie sztuki, poinformowało, że Saatchi, który był na szczycie w 2002 r., spadł na miejsce 17. w roku 2004. "Triumf malarstwa" wygląda jak marketingowa strategia naprawy wizerunku.
Tytuł wystawy łatwo wpada w ucho, ale Saatchi niczego nie odkrył. Dekada lat 90. była czasem, w którym malarstwo miało niełatwy dostęp do szerokiej publiczności, bo panowała moda na tzw. nowe media i instalację. Wielkie galerie światowe jeszcze przed spektakularną woltą Saatchiego zaczęły przypominać, że są także ludzie, którzy zwyczajnie malują obrazy i to nieraz bardzo dobre. Retrospektywa Gerharda Richtera w nowojorskim Museum of Modern Art w 2002 r., zeszłoroczna wystawa Luca Tuymansa, tajemniczego i mrocznego Belga, w Tate Modern w Londynie pokazały, że malarstwo nie jest dziedziną przegraną i można w nim jeszcze dużo zrobić. Pokazały też, że najbardziej żywotny jest w nim nurt, w którym kluczowym tematem jest sam akt malowania. To malarstwo jakby niepewne swych środków, operujące wątłą sylwetką, zamglonym konturem, efektem "nieostrości". Powstające z wątpienia, czy to, co widać, naprawdę jest, czy nie jest tylko cieniem, faktem wirtualnym, cyfrową zjawą. Malarstwo powstające po doświadczeniach fotografii, która zrelatywizowała nasz stosunek do rzeczywistości, realizm drugiej generacji.
W tym nurcie mieści się także Sasnal, który swój charakterystyczny styl zaczął wypracowywać pod koniec lat 90. Międzynarodowy sukces Sasnala to nie żaden powrót malarstwa ani triumf malarstwa, to sukces wybitnie utalentowanego artysty, który jednak wcale nie oznacza, że malarstwo stanie się - jak w XIX wieku - dominującym językiem sztuki.
W weneckim Muzeum Correr równolegle z 51. Biennale Sztuki odbywa się wystawa doskonałego brytyjskiego malarza realisty Luciena Freuda. Czy to triumfalny powrót? Nie. Nikt dotąd nie kwestionował wartości jego sztuki, nawet gdy w latach 90. malowanie nie było modne.
Wiązanie dzisiejszego zainteresowania malarstwem z jakimś wielkim przewrotem w sztuce, który spowoduje, że odejdzie w przeszłość męcząca i trudna sztuka instalacji i mało atrakcyjny wizualnie konceptualizm, jest naiwnością. I wynika z niezrozumienia istoty przemian, jakie dokonały się w sztuce najnowszej.
Rewolucja konceptualna lat 60. nie polegała na zastąpieniu jednej techniki drugą, czyli malarstwa - akcją lub filmem i fotografią. Polegała na zastąpieniu sztuki jako przedmiotu, sztuką jako ideą. W tej koncepcji postać materialna dzieła jest drugoplanowa, a wszystkie techniki artystyczne są równorzędne, także malarstwo.
Dlatego absurdem jest mówienie o "powrocie malarstwa", bo ono nigdzie nie odeszło, tylko zmieniło pozycję z nadrzędnej na równorzędną. Przestało być królową sztuk, stało się jednym z jej języków.
I dobrze dla malarstwa. Bo wyostrzyły się kryteria. Wołanie o powrót "wielkich obrazów" i "wielkiego malarza" jest dzisiaj tak anachroniczne jak wołanie o wielką powieść, która odmaluje i zobrazuje najważniejsze konflikty współczesności. Natomiast pozytywnym skutkiem tego wołania mogłoby być mniej ulgowe traktowanie np. form filmowych masowo tworzonych dziś przez artystów. Gatunek ten przeżywa inflację, co bez trudu można zauważyć na wielkich światowych wystawach, również w Wenecji. Widz wędruje od monitora do ekranu, od ekranu do monitora na sztywnych już nogach, i zastanawia się, gdzie środki filmowe użyte zostały z artystycznej konieczności, a gdzie z przyzwyczajenia lub konformizmu.
Na świecie zawrotną karierę robią dziś młodzi polscy malarze: Sasnal, Marcin Maciejowski, Zbigniew Rogalski. Rafał Bujnowski wystawia teraz swoje obrazy w Kunstverein w Düsseldorfie. Ale równie mocne przebicie mają akcjonista i rzeźbiarz Paweł Althamer, laureat nagrody im. Van Gogha, i Artur Żmijewski, którego film "Powtórzenie" pokazany na Biennale w Wenecji wzbudził zainteresowanie krytyki. Dawno polski artysta nie miał równocześnie recenzji w "Washington Post" i "Le Monde".
Dzisiejsze hasło "powrotu malarstwa" bardziej wygląda na kreację rynku niż autentyczny ruch, który zmieni bieg sztuki. Tym bardziej że historia się powtarza. Na początku lat 80. uderzyła w USA i Europie fala malarstwa zwanego neoekspresjonizmem lub transawangardą, galerie były pełne obrazów. Karierę robił słaby malarz niemiecki Julian Schnabel. W wykreowaniu zjawiska brał udział zresztą sam Saatchi, w którego zbiorach znaleźli się Niemiec Jörg Immendorf i Włoch Sandro Chia. Koniunktura na malarstwo skończyła się gwałtownie w 1989 r. wraz z dołowaniem amerykańskiej gospodarki.
Krytyk Julian Stallabrass z "Art Newspaper" komentuje: "malarstwo to wciąż najłatwiej sprzedająca się forma sztuki. Jest płaskie, łatwo je przechować i wystawiać (...) Nie jest przypadkiem, że malarstwo jest najbardziej potężne w czasach gospodarczego boomu, kiedy bogaci stają się bogatsi, a słabsze w czasach recesji, kiedy inne formy zajmują opuszczoną przez nie przestrzeń".
Krytyk "Art Newspaper" zapowiada: kariera malarstwa tym razem będzie krótka, bo obecny ekonomiczny boom, w przeciwieństwie do rozkwitu lat 80., jest płytki i nie potrwa długo.