Karuzela z porwaniami kręci się w Iraku już od 15 miesięcy, ale dopiero teraz udało się rebeliantom uprowadzić ambasadora. Nie jest to łatwe, bo ambasadorów w Bagdadzie jest jak na lekarstwo. Egipcjanin Ihab al Szarif przyjechał tam przed kilkoma dniami, żeby zostać pierwszym od czasu obalenia Saddama ambasadorem państwa arabskiego w Iraku (do tej pory szefowie placówek mają niższą rangę). Nie zdążył jeszcze przekazać irackiemu rządowi listów uwierzytelniających, kiedy w sobotę wybrał się do kiosku po gazetę. Nagle podjechały dwa bmw wypełnione uzbrojonymi po zęby osobnikami. Dyplomata został siłą wepchnięty do auta i wszelki ślad po nim zaginął.
Wczoraj w bogatej dzielnicy Mansur urządzili zasadzkę na charge d'affaires (a więc p.o. ambasadora) Bahrajnu. Kilka samochodów zablokowało drogę jego autu, ale przytomny kierowca zdołał się wymknąć z pułapki. Rebelianci pożegnali go seriami z karabinów. Dyplomata został ranny w ramię i znalazł się w szpitalu.
Więcej szczęścia miał ambasador Pakistanu Mohammed Chan, także zaatakowany wczoraj w Mansur. Z jego konwojem zrównały się dwa auta i zaczęły strzelać. - Ochroniarze odpowiedzieli ogniem i udało nam się uciec bez szwanku - opowiada Chan.
Z kolei na drodze na lotnisko pod Bagdadem, jednej z najniebezpieczniejszych w Iraku, rebelianci zaatakowali konwój z dyplomatami rosyjskimi. Jedno z aut ma 30 dziur po kulach, cud, że tylko dwie osoby zostały ranne.
Wczoraj rzecznik irackiego rządu skrytykował dyplomatów podróżujących po Bagdadzie bez dostatecznej ochrony. Stwierdził, że ambasador Egiptu mógł zostać uprowadzony, ponieważ wcześniej spotykał się z podejrzanymi postaciami powiązanymi z ruchem oporu.