Ostatnie lata to w światowym rock and rollu powrót do tradycji. Pojmowanej w bardzo różny sposób. Na tyle, że co roku zmienia się zestaw starych zespołów i płyt, które warto naśladować, by być na topie, by stać się objawieniem sezonu. Ale zespół The Mars Volta nie wyrósł na żadnej fali. Muzycy odcinają się od "new rock revolution", "nu garage", "anti cool" i innych modnych nurtów.
- Nie mamy z nimi nic wspólnego. Oni chcą tylko spełniać swoje dziwne ambicje. Wychowali się na składankach hitów z obrzydliwych lat 80. i teraz je przerabiają. Zależy im tylko na tym, żeby ludzie kiedyś wspominali, że to np. The Killers mieli największy przebój roku 2005. Oni są jak kopiarki, brzmią jak U2, Duran Duran czy Talking Heads. Prawdziwa muzyka musi mieć duszę, a im chodzi tylko o to, żeby dobrze wyglądać. W naszej muzyce też są różne nawiązania do przeszłości. Ale jeśli ktoś mówi, że mój głos brzmi jak głos Roberta Planta, to znaczy, że tak naprawdę nie przesłuchał naszej płyty. Dlaczego Plant, a nie na przykład Wilson Pickett? Mówią, że gramy jak Led Zeppelin czy King Crimson, ale to dziennikarskie gadanie, które potrzebuje etykietek - twierdzi wokalista Cedric Bixler-Zavala.
Faktem jest, że w recenzjach obu płyt The Mars Volta często padają nazwy starych kapel z lat 60. i 70. Nic dziwnego, skoro oba ("De-Loused In The Comatorium" z 2003 r. i wydany przed kilkoma miesiącami "Frances The Mute") to tzw. concept albumy, rzecz w dzisiejszych czasach wydawałoby się całkowicie passé. Wielostrukturowe suity przeminęły przecież w latach 70., zmiecione z planety szyderczym śmiechem punk rocka. Zespołów, które nawiązują do klasyki rocka progresywnego, oczywiście było i wciąż jest wiele. Prawie żaden z nich nie wzbudza jednak emocji - chyba że u fanatyków gatunku. Tymczasem debiut The Mars Volta stał się sensacją i znalazł ponad pół miliona nabywców. Nowa płyta też świetnie sobie radzi. Dlaczego? Fascynacje prog rockiem połączyli z hardcore'ową energią i bezkompromisowością. Hipisowską naiwność i chęć poszukiwania nowych wrażeń z punkowym cynizmem. I mieli intrygujące pomysły, które stanowią treść utworów. Historie, które potrafią zaciekawić współczesnego zjadacza popkultury. Bo teksty zespołu nie podróżują na inne planety, lecz w głąb ludzkiego umysłu.
Cedric Bixler-Zavala śmiał się, gdy zadałem mu to pytanie. - Hipisi? Codziennie biorę prysznic, golę się, ostatnio nawet kilka razy podciąłem włosy... - żartował, ale zaraz spoważniał. - Ludzie lubią nazywać. Często jeśli coś ich niepokoi, uspokajają się dopiero, gdy ktoś da temu nazwę. Jeśli widzisz czarną plamę na podłodze i nie wiesz, co to jest, boisz się. Ale jeśli ktoś powie: nie bój się, to tylko pająk, nic ci nie zrobi - poczujesz się lepiej. Ale może też powiedzieć, że to tarantula, i zaczniesz uciekać. Gdy byłem dzieciakiem, po prostu chciałem słuchać muzyki. Lubiłem Black Flag i Black Sabbath. Dopiero potem dowiedziałem się, że jednych słuchają punki, a drugich hipisi. Ale ja nie przestałem słuchać żadnej z nich.
Może dlatego do ich fanów zalicza się zarówno Grabaż, wokalista punkowej Pidżamy Porno, jak i Stefan Machel, gitarzysta hardrockowego TSA.
Zespół powstał na gruzach amerykańskiej grupy At The Drive-In. Ta od 1994 r. nagrała cztery płyty, stając się na przełomie wieków jedną z największych gwiazd amerykańskiej sceny emo core. Po siedmiu latach dwaj jej członkowie mieli już jednak serdecznie dość. - Chcieliśmy eksperymentować, a ludzie z At The Drive-In się tego bali. Wymyślaliśmy nowe rzeczy, o których oni nie chcieli słyszeć. Bo na przykład coś było za trudne, żeby zagrać na koncercie... Po prostu chcieliśmy iść do przodu, nie zamykać się w klatce - wyjaśnia Cedric Bixler-Zavala. Ich odejście dla fanów i dla reszty muzyków (którzy założyli zespół Sparta i też nagrali dwie płyty, ale jak dotąd nie osiągnęli większego sukcesu) było szokiem. Po siedmiu ciężkich latach zespół wreszcie zaczął odnosić sukcesy komercyjne, a oni odchodzą!
- Po prostu mieliśmy odwagę zacząć wszystko od początku - tłumaczy wokalista. - Ludzie nas znienawidzili, gdy odeszliśmy z At The Drive-In. Czuli się jak mąż, którego zdradza żona. Ale my z nikim nie braliśmy ślubu. Przejęliśmy kontrolę nad naszym życiem. At The Drive-In to było siedem lat w kółko tego samego: cały czas takie same płyty, koncerty, trasy, muzyka. Nie wiem, jak mogłem wytrzymać tyle czasu. Na koncertach tylko skakałem i wrzeszczałem. A ja nie chcę skakać, nie jestem od zabawiania ludzi, ja jestem muzykiem. W The Mars Volta też robimy teraz czasem zadymy na scenie, ale to wynika z potrzeby chwili. Przede wszystkim gramy muzykę, a ludzie nas słuchają. Wolę, jak po koncercie ktoś podejdzie i powie "fajnie zagrałeś", a nie "fajnie rozwaliłeś gitarę". Nie jesteśmy małpami - dodaje Bixler-Zavala.
The Mars Volta to sześć osób. Ale to wokalista i gitarzysta są wizytówka grupy, to o nich mówią media. - Jesteśmy zespołem. Po prostu my dwaj najczęściej pojawiamy się na zdjęciach i dajemy wywiady. Nie każdy to lubi, nie każdy musi to robić. Ale do grania muzyki potrzebni jesteśmy wszyscy - wyjaśnia Bixler-Zavala.
Muzycy grali już w Polsce, ale jeszcze nigdy jako The Mars Volta. Jutro wystąpią w warszawskiej Stodole i jak mówią, można po tym koncercie spodziewać się wszystkiego.
- Dużo improwizujemy. To demokracja w kapeli, po to ją założyliśmy. Co wieczór jest inaczej. Czasem świetnie, czasem słabo - różnie bywa. Koncert to wolność, to podróż. Ważne jest tylko to, by w odpowiednim momencie wrócić - wyjaśnia wokalista i dodaje: - Muzyka to dla mnie ucieczka od rzeczywistości. Gdy gram, przenoszę się do dobrego filmu science fiction. Nie mówię o narkotykach. To dzięki moim uszom przenoszę się do innego wymiaru. Staram się też zabierać tam ze sobą ludzi, którzy są na koncercie. Gdy słyszę Boba Dylana, to chcę wiedzieć, o czym on mówi. Ale ja na żywo często nawet nie śpiewam tekstów, które są na płycie. Krzyczę coś i mamroczę. Z tamtego innego świata, w którym jestem, przynoszę jakieś dziwne wyrazy i one dają mi taką wolność, której nie mają słowa w żadnym z języków, które znam.
Wolność to najważniejszy wyraz w słowniku The Mars Volta.