Koncert Moby'ego na warszawskim Torwarze

Dzięki temu Amerykaninowi techno z podziemnego gatunku przekształciło się w jeden z najważniejszych nurtów muzycznych przełomu wieków

Niepozorny (zaledwie 160 cm wzrostu), straszący jajowatą, wygoloną głową - nie tak wygląda zwykle bożyszcze nastolatków. A jednak Moby jest gwiazdą pierwszej wielkości i jedną z najbardziej wpływowych postaci na współczesnej scenie muzycznej.

Ma na koncie remiksy przebojów dla największych: Michaela Jacksona, Pet Shop Boys i Depeche Mode. Jego własne płyty osiągają wielomilionowe nakłady. Jego piosenki były wykorzystywane w ścieżkach dźwiękowych "Gorączki", "Krzyku", "Świętego" czy "Jutro nie umiera nigdy". Nawet jeśli ktoś nie ma ani jednej jego płyty, na pewno słyszał jakiś utwór w filmiku promującym nowy model renault, adidasów czy procesora Intel Pentium.

Moby dyskontuje popularność w szczególny sposób. Propaguje wegetarianizm (a właściwie jego ścisłą formę, czyli weganizm), działa w walczącej o prawa zwierząt organizacji PETA, aktywnie uczestniczył w antybushowskiej kampanii przed ostatnimi wyborami prezydenckimi w USA. Do dziś zresztą przy każdej możliwej okazji ostro krytykuje politykę prezydenta. - Dużo czytam, zarówno literaturę piękną, jak i rzeczy niefabularne - wyznał niedawno. - Obowiązkowo co tydzień od deski do deski czytam "The Economist". Jestem w swoich zainteresowaniach dość nudny.

Dla typowego fana muzyki rozrywkowej pewnie tak. Ale właśnie dzięki temu śmiało można go nazwać jednym z ostatnich intelektualistów w świecie muzyki pop.

Gwiazda antysceny

Naprawdę nazywa się Richard Melville Hall i jest krewnym amerykańskiego pisarza Hermana Melville'a. Od jego najsłynniejszej książki "Moby Dick" pożyczył sobie pseudonim. Pierwszy zespół założył, gdy miał 13 lat. Dwa lata później był już ostrym punkowcem. Gdy dobiegał dwudziestki, zainteresował się didżejowaniem. Był początek lat 80. i właśnie zaczynała kiełkować scena, z której wyłoniła się współczesna muzyka taneczna. - Zawsze lubiłem Kraftwerk, Donnę Summer i New Order - mówi w jednym z wywiadów.

Na pierwszy wielki sukces musiał poczekać do początku kolejnej dekady. W 1991 roku jego singel "Go" oparty na wysamplowanym fragmencie muzyki z serialu "Twin Peaks" wszedł do pierwszej dziesiątki brytyjskiej listy przebojów. Cztery lata później przyszedł album "Everything Is Wrong" z kapitalnym singlem "Feeling So Real". Moby został gwiazdą sceny techno. A jednocześnie wzbudził kontrowersje wśród ortodoksyjnych wyznawców tej muzyki. Wcześniej didżeje ukrywali nie tylko swoją prawdziwą tożsamość za pseudonimami. Nie pozwalali się także fotografować, nie pojawiali się na okładkach. Techno miało być swoistą antysceną, rewolucyjną, pozbawioną idoli muzyką. Moby miał to wszystko za nic. Nie chciał być gwiazdą, ale też nie zamierzał naginać się do radykalnych reguł gatunku. Gdy uznał, że scena taneczna się komercjalizuje, znów - na przekór wszystkim - sięgnął po gitarę i nagrał niemal punkową płytę "Animal Rights". - Ja nie mam muzycznych korzeni - tłumaczył. - Zawsze lubiłem różne gatunki muzyki.

Przypomniał o tym w ostatnich latach. Jego najnowsze albumy to mieszanka muzyki tanecznej, ambientu, popu, rocka. Niektóre z nich, jak na przykład "Play" (1999), to prawdziwe perełki współczesnej muzyki rozrywkowej. Inne - jak wydany w tym roku "Hotel" - rozczarowują. Ale nawet mimo porażki artystycznej Moby zasługuje na kredyt zaufania. Zawsze jest szansa, że lada moment czymś zaskoczy. Tak jak robił to już parę razy wcześniej.