- W uznaniu heroicznych zasług naszych nieustraszonych braci z Brygady Badr musimy przekazać im zadanie utrzymania porządku i bezpieczeństwa - ogłosił w środę szyita Abdul Aziz al Hakim, przywódca największej partii koalicji rządowej.
Brygady Badr to kontrolowane przezeń potężne bojówki religijne utworzone przez pobożnych irackich szyitów, którzy w latach 80. uciekli do Iranu przed Saddamem. Dziś, po wojnie, oskarżane są o samosądy na ludziach dawnego reżimu i sunnickich duchownych wspierających rebeliantów.
Oświadczenie al Hakima z miejsca poparli premier Ibrahim Dżafari (też szyita) i prezydent Dżalal Talabani. Ten ostatni, choć jest politykiem świeckim, nie ma dużego wyboru. Sam przez wiele lat dowodził peszmergami, kurdyjskimi partyzantami, którzy dziś stanowią największą pozostającą poza kontrolą rządu milicję w Iraku. Potępienie Brygad Badr byłoby więc w przypadku prezydenta dwuznaczne. Zresztą wspólna walka Kurdów i szyitów przeciw Saddamowi wytworzyła rodzaj "braterstwa broni". Już kilka miesięcy temu Talabani proponował, żeby państwo skorzystało z potęgi milicji, ale wtedy nie był jeszcze prezydentem. Legalne irackie władze poparły nielegalne milicje dopiero w środę.
- Pomysł z milicjami zastępującymi legalną policję to całkowite szaleństwo - mówi "Gazecie" profesor Abdul Sattar al Jawad, redaktor naczelny "Baghdad Mirror". - Jeśli oni mówią serio, jesteśmy bliżej wojny domowej niż kiedykolwiek dotąd! Zdaniem profesora uciekanie się do milicji jest świadectwem zupełnej bezradności władz.
Od początku maja, kiedy utworzono rząd szyity Dżafariego, rebelianci zaatakowali na niespotykaną dotąd skalę i w ciągu miesiąca zabili ponad 800 osób! Mimo licznych i szeroko reklamowanych w mediach operacji policji, wojska i sił USA jest coraz gorzej.
Duża część zamachów jest przeprowadzana wg klucza religijnego (szyici i sunnici to dwa główne odłamy islamu). Sunniccy rebelianci, dawni protegowani Saddama, od wielu miesięcy mordują szyickich cywilów, którym mają za złe popieranie nowych porządków. Szyiccy duchowni zawsze wzywali wiernych do zaniechania odwetu.
W maju sytuacja się zmieniła i w skrytobójczych zamachach zaczęli ginąć także sunnici w tym kilku ich znaczących duchownych. Sunnici oskarżają o ich zabójstwa Brygadę Badr. - Agresję szyickich milicji wspierają Amerykanie, którzy chcą skłócić Irakijczyków, żeby wojna z armią USA zamieniała się w wojnę domową - stwierdził wczoraj rzecznik wpływowej Rady Ulemów, grupującej sunnickich duchownych.
Rządowe poparcie dla nielegalnych milicji musi szczególnie irytować Amerykanów, którzy wciąż mówią o budowie państwa prawa i demokracji w Iraku. - To wewnętrzna sprawa Irakijczyków i oni muszą ją rozwiązać - oświadczył wczoraj w Waszyngtonie rzecznik Departamentu Stanu Sean McCormack. - Będziemy oczywiście dalej wspierać szkolenie legalnych irackich sił zbrojnych.
A jeszcze kilka miesięcy temu Amerykanie głośno domagali się rozwiązania wszelkich milicji. Ich dzisiejsza wstrzemięźliwość jest jednak zrozumiała - po styczniowych wyborach w Iraku Waszyngton musi honorować suwerenność rządu w Bagdadzie.
To właśnie Amerykanie w dużym stopniu przyczynili się do powstania tego problemu. Tuż po wojnie amerykański zarządca Iraku Paul Bremer jednym dekretem rozwiązał "reżimową" policję. Szybko okazało się, ze niecałe 200 tys. żołnierzy koalicji to za mało, żeby zapewnić Irakijczykom porządek i spokój. Miesiące upływały, a rebelianci i zwykli bandyci stawali się coraz zuchwalsi.
Dziś iracki rząd dysponuje 150 tys. policjantów, ale jak sam przyznaje, tylko połowa z nich "osiągnęła zdolność operacyjną". W tej sytuacji rolę policji przejęły nielegalne milicje. Pół biedy, gdyby były to oddziały dobrze zorganizowane, z tradycjami i doświadczeniem - jak peszmergowie lub Brygady Badr. Gorzej, że każda partia czy organizacja chciała mieć swoje zbrojne ramię, by zapewnić sobie prestiż i bezpieczeństwo. Grupki uzbrojonych cywilów z karabinami, patrolujące ulice, to stały element w krajobrazie irackich miast. Najczęściej rzeczywiście pilnowały porządku, choć nie zawsze. Np. w szyickiej Basrze milicje rozbiły gangi i przejęły ich interesy. Szykanowały też sprzedawców alkoholu, który dla muzułmanów jest zakazany. Dziś w całej Basrze nie można kupić butelki mocnego trunku, nawet spod lady.
Waszyngton początkowo przymykał oko na milicje. Problem stanął na ostrzu noża w kwietniu zeszłego roku, kiedy Armia Mahdiego, milicja założona przez młodego radykalnego szyickiego duchownego Muktadę as Sadra, powstała przeciw Amerykanom. Walki w Nadżafie, Karbali i Bagdadzie trwały kilka tygodni. Wtedy Waszyngton stał się nagle pryncypialny. - Wszystkie milicje i jednostki paramilitarne muszą się rozbroić i zniknąć, a jedynym narzędziem władzy będzie wojsko i policja - mówił "Gazecie" w kwietniu ub.r. gen. Mark Kimmitt, zastępca dowódcy wojsk USA w Iraku. Obiecywał schwytać lub zabić wojowniczego Muktadę. Na deklaracjach jednak się skończyło, bo Amerykanie nie chcieli zrazić do siebie szyitów i zawarli z Armią Mahdiego rozejm. Jego konsekwencją było drugie powstanie w sierpniu. Po drugim rozejmie Armia Mahdiego obiecała się rozbroić, oddała nawet część broni, ale większość oczywiście zachowała. Na czarną godzinę.