W zeszłym tygodniu "Newsweek" obwieścił, że podczas przesłuchań w amerykańskiej bazy Guantanamo na Kubie wrzucano egzemplarze Koranu do klozetu. Miało to osłabić morale przetrzymywanych tam domniemanych terrorystów i skłonić ich do zeznań. Od końca 2001 w Guantanamo jest około 550 aresztantów, głównie muzułmanów z Afganistanu i Pakistanu, którym nie przedstawiono żadnych formalnych zarzutów. Siedzą tam jako "wrodzy bojownicy".
Wczoraj tygodnik przyznał, że mógł się mylić. Okazuje się, że anonimowe źródło cytowane w artykule nie jest już pewne swoich informacji. "Przepraszamy za jakiekolwiek błędy w naszym tekście i wyrażamy współczucie dla ofiar zamieszek i żołnierzy USA, którzy znaleźli się w ogniu wydarzeń" - pisze redaktor Mark Whitaker w poniedziałkowym numerze "Newsweeka".
Rzeczywiście, jeśli profanacji nie było, jest za co przepraszać. Tydzień temu, zaraz po opublikowaniu artykułu antyamerykańskie i antyrządowe zamieszki wybuchły w Afganistanie. Zginęło w nich 16 osób, ponad 100 jest rannych.
Amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice zapowiedziała śledztwo w sprawie profanacji i obiecała, że "brak szacunku dla świętego Koranu nie jest, nie był i nie będzie w USA tolerowany". Jej deklaracja sytuacji jednak nie uspokoiła, a protesty rozlały się na inne kraje muzułmańskie.
Na szczęście dalszych ofiar śmiertelnych nie było. W Pakistanie demonstranci zadowolili się paleniem amerykańskich flag i karykatur George'a Busha. Pokojowo demonstrowali muzułmanie w Palestynie i w Indonezji, najludniejszym kraju świata islamu. Rząd Arabii Saudyjskiej wyraził "głębokie oburzenie", a irański MSZ stwierdził, że profanacja Koranu jest dowodem "stałej wrogości USA względem islamu". W niedzielę grupa afgańskich mułłów (wprawdzie mało znacząca) ogłosiła dżihad, czyli świętą wojnę przeciw USA.