Jak się interpretuje kazanie Josepha Ratzingera

Wszyscy chcieli usłyszeć, co ma do powiedzenia dziekan kolegium Joseph Ratzinger, zanim kardynałowie pozostaną we własnym gronie, żeby wybrać nowego papieża. Wszyscy czekali na znak nadziei, a usłyszeli słowa twarde i gorzkie, słowa potępienia i zwątpienia w młodzieńczą urodę świata

To był szok. - Kardynałowie dosłownie się pocili - mówi watykanista Luigi Accattoli z dziennika "Corriere della Sera". - Żaden z nich nie spodziewał się tak stanowczej wypowiedzi.

- To było fascynujące - komentuje Marco Politi z "La Repubbliki".

- To było piękne - zachwyca się Orazio Petrosillo z "Il Messaggero". Dlaczego szok? Przed konklawe nie wygłasza się homilii, w których padają określenia tak skrajne. Nikt nie kreśli obrazu świata jako rozszalałego morza, po którym pływa tonąca łódka Kościoła. Nikt nie nawołuje, by powrócić do portu i zrezygnować z poznawania nowych lądów. Zwłaszcza po takim pontyfikacie jak ostatni, gdzie własny port był krótkotrwałą przystanią.

Dlaczego kardynał Ratzinger roztoczył przed osłupiałymi kardynałami wizję świata, który tonie w grzechu i błędzie, który oddalił się od nauki Chrystusa i podąża w niepokojącym kierunku? Dlaczego nawołuje do zwierania szeregów, zamiast zachęcać do dialogu z ludźmi, którzy - gdyby przyjąć jego punkt widzenia - być może są zdezorientowani i zagubieni, lecz przecież łakną autorytetu, za którym byliby chętni pójść?

- Dlaczego? - zastanawia się Accattoli. - Ponieważ chciał w końcu powiedzieć, co myśli, korzystając z tej jedynej sytuacji, gdy nie musi liczyć się z nikim. Bo chciał uzmysłowić kardynałom, w jakim niebezpieczeństwie jest świat, jak pesymistycznej poddaje się interpretacji. Na pewno nie dlatego, żeby zostać papieżem. Ktoś, kto chce zostać wybrany, nie mówi tak skrajnie, tylko sytuuje się w samym centrum, żeby przynajmniej częściowo zadowolić wszystkich. Ratzinger od dawna powtarza, że nie chce zostać papieżem, że pragnie powrócić do Niemiec i tam dożyć swoich dni. Teraz, przed konklawe, powiedział to najdobitniej, jak mógł - twierdzi Accattoli.

Jak zwykle nie zgadza się z nim Politi. - Przekona nieprzekonanych, choć pewnie zrazi do siebie również bojaźliwych. - Przeciągnie na swoją stronę znaczną grupę elektorów - wtóruje mu Petrosillo.

Kardynał Ratzinger już raz zelektryzował ludzi. Było to niedawno podczas ostatniej drogi krzyżowej Jana Pawła II, kiedy wszyscy czekali, że wytłumaczy sens choroby i umierania Papieża. A Ratzinger do egzegezy cierpienia dodał słowa o "brudzie w Kościele", pokazując się jako hierarcha skłonny zaprowadzić porządek przede wszystkim w Kościele. Nie wątpiąc, że tę wypowiedź konsultował z Papieżem, komentatorzy odbierali ją również jako krytykę wewnętrznej polityki Jana Pawła II, skoncentrowanego bardziej na świecie niż na swoim podwórku.

Wczoraj Ratzinger poszedł dalej - nie tylko w Kościele dostrzegł ziarno grzechu, lecz wszędzie, gdzie człowiek oddalił się od religii, od radykalnej realizacji ewangelicznego wzorca, gdzie zdobył się na poszukiwania indywidualne i niezależne.

Być może należy zgodzić się z Accattolim i uznać, że Ratzinger zniszczył w ten sposób swą kandydaturę - kardynałowie rozumieją, że Kościół reprezentowany przez pesymistę może ochłodzić religijne nastroje, może zniszczyć wielki dialog z młodzieżą zainicjowany przez Jana Pawła II.

Trzeba jednak przyznać i to, że kardynałowie są dziś grupą mało wyrazistą. Wśród nich nieliczni są ci, o których wiadomo, co sobą reprezentują. Dla wielu z nich stanowisko, a raczej światopogląd Ratzingera okaże się zapewne nazbyt drastyczny, lecz jego głos będzie miał w tym kolegium wartość najrzadszą - wyrazistość. Bezradni, przestraszeni konfrontacją z charyzmatem wielkiego poprzednika, mogą odnaleźć w słowach niemieckiego purpurata ten rodzaj poczucia dumy i tożsamości, który płynie z potrzeby samookreślenia. Jeżeli tak się stanie, konklawe może potrwać naprawdę krótko, może dzień.

W tej chwili, podczas pierwszych głosowań, kardynałowie mogą mieć pokusę tej mocy, którą zaprezentował dziekan ich kolegium. A wówczas mogą zagłosować na niego lub - respektując jego wolę - na któregoś z jemu podobnych - kardynała Scolę, Ruiniego albo Schönborna. Za pontyfikatu każdego z nich niektórym z wyzwań trudno byłoby współczesnemu Kościołowi stawić czoła: żywiołowi sekt, zagubieniu młodzieży, znalezieniu miejsca we wspólnej wierze dla ludzi, którzy żyją w związkach pozasakramentalnych, stosują środki antykoncepcyjne lub chcą przystępować do spowiedzi, nie wystawiając się na potępienie. Za Jana Pawła II ludzie przyzwyczaili się do tego, że bez względu na to, czy są samotni, czy nie, ktoś ich kocha. Utrata tej miłości dla wielu mogłaby okazać się próbą zbyt trudną.