Pod maską ksenofobii

Francja zawsze kochała nowe idee, nawet jeśli były absurdalne, i nigdy nie wahała się w ich imię umrzeć. Po raz kolejny, tym razem przy okazji debaty nad konstytucją europejską, się wyróżnia. Podczas gdy we wszystkich krajach Unii przeciwnicy konstytucji są przekonanymi obrońcami suwerenności narodowej, czy to z lewa, czy z prawa, to we Francji pojawiła się nowa kategoria - zwolennicy tego "nieproeuropejskiego". Ich liczne bataliony, które mają szansę przeważyć wynik referendum nad konstytucją 29 maja, rekrutują się głównie z sympatyków socjalistów, ale także parlamentarnej prawicy. Według nich sprzeciw wobec konstytucji nie jest odrzuceniem integracji europejskiej, ale takiej Europy, jaka się obecnie tworzy. Tekst konstytucji jest zbyt "liberalny", bo uznaje, że Unia jest gospodarką rynkową, w której panuje wolna konkurencja. Dla nich to "nieproeuropejskie" pozwolić ma na wynegocjowanie lepszej konstytucji, tzn. bliższej "francuskiemu modelowi socjalnemu".

Jakakolwiek byłaby wartość tych tez, świadczą one zwłaszcza o głębokiej wrażliwości Francuzów wobec społeczeństwa, w jakim żyją i wobec ich przyszłości. Bo argumentacja co do liberalizmu nie trzyma się kupy. Wedle ostatnich wiadomości Francja nie jest gospodarką administrowaną odgórnie ani kolektywistyczną. Od czasu Wielkiej Rewolucji wybrała model gospodarki rynkowej zorganizowanej wedle reguł wyznaczonych przez państwo i "łagodzonych" solidarnością między bogatymi i biednymi. Taki też dokładnie model rozwoju wybrała Unia Europejska. Ale część Francuzów wierzy zawzięcie, że gospodarka francuska nie jest liberalna (samo słowo ma we Francji bardzo negatywne konotacje - odwołuje się do prawa dżungli), albo przynajmniej, że stała się nią po części na skutek zewnętrznej presji. Fakt, iż Francja czerpie ogromne zyski z otwarcia europejskiego rynku, jest totalnie ignorowany. Podobnie jak fakt, że "model" francuski dożywa swoich dni. Przypomnijmy o 10 proc. bezrobotnych, do których trzeba dodać sporą liczbę społecznie wykluczonych, trudności francuskich usług publicznych, powiększające się zadłużenie, itd. Ale jeśli Francja ma problemy, to jest to wina innych, nie Francji, w chwili obecnej to wina akurat Europy. Szczególnie nowi członkowie Unii są jasno postrzegani jako dodatkowe wektory liberalizmu, konkurencji i, w końcu, zbiednienia.

Pod maską bezinteresowności tych, którzy agitują na rzecz "proeuropejskiego nie", kryje się faktycznie ekonomiczna ksenofobia. Zagrożenie płynie z "zewnątrz liberalnego", a nie "od nas protekcjonistycznego". Prawdziwe szaleństwo ogarnęło kraj do tego stopnia, że nawet Jacques Chirac czuł się zobligowany do postawienia liberalizmu pod pręgierzem. Gdyby czytelnicy polscy zapomnieli: prezydent Republiki jest człowiekiem prawicy. Chimera ścigana przez rzeczników tego "proeuropejskiego nie" jest uderzająca: jak można sobie wyobrażać, że odmowa konstytucji będzie postrzegana jako mandat dany konserwatywnemu prezydentowi do renegocjowania (z kim?) nowego, bardziej socjalnego tekstu. Bo jak niby odróżnić w referendum głosy, nazwijmy je "proeuropejskimi", od głosów tych, którzy bronią suwerenności narodowej? To niemożliwe. A to dlatego, że w rzeczywistości jednych od drugich nic nie różni w odrzuceniu innego. Jedni idą do przodu z zamaskowanymi twarzami, drudzy z otwartą przyłbicą.