Debiutancki album The Futureheads. Jak beczka prochu

W podsumowującym ubiegły rok głosowaniu w MTV2 Futureheads wybrano najciekawszym nowym zespołem ostatnich 12 miesięcy. Grupa pobiła Razorlight, The Libertines, nawet samego Franza Ferdinanda. Posłuchałem "The Futureheads" i zrozumiałem, dlaczego. To niby jeszcze jeden brytyjski zespół, dzięki któremu wyspiarze nadrabiają zaległości z czasu, gdy przespali trochę eksplozję nowego gitarowego grania. Na debiutanckiej płycie grupy słychać inspiracje podobne do tych, które odnaleźć można na przykład u Franza Ferdinanda. Tu też pobrzmiewają XTC i Gang Of Four (Andy Gill z drugiej z tych formacji jest nawet producentem płyty). Ale w porównaniu z Franzem, który gra tak, jakby się chłopcy bali, żeby im się garniturki nie pomarszczyły, a fryzury zanadto nie zburzyły, The Futureheads to prawdziwa beczka prochu. Wypluwają kolejne króciutkie piosenki, w których nieco artystowskie zapędy spod znaku wspomnianych reprezentantów ambitniejszego odłamu nowej fali przyjemnie przegryzają się z jak najbardziej punkową energią. I to tą z najwyższej półki. Trochę w stylu The Clash, trochę (chyba nawet bardziej) The Jam z okolic "Eton Rifles" czy "Start!". Jeśli ktoś nie wierzy, proszę posłuchać "Meantime" czy "Carnival Kids". Albo naładowanej adrenaliną wersji "Hounds Of Love" z repertuaru Kate Bush.

The Futureheads, "The Futureheads", 679 Recordings