Wojska syryjskie zostaną najpierw przemieszczone do Doliny Bekaa na wschodzie kraju, potem na granicę syryjsko-libańską. Dziś w Damaszku spotkają się prezydenci obu krajów, aby ustalić szczegóły. Według libańskiego ministra obrony wycofanie rozpocznie się natychmiast po tym spotkaniu.
Syryjczycy weszli do Libanu jako siły stabilizacyjne na początku wojny domowej w 1976 r. Porozumienie z Taif, które w 1989 r. położyło grunt pod zakończenie wojny, mówiło, że mają się wycofać do Doliny Bekaa w ciągu dwóch lat. Tak się nie stało. Damaszek stopniowo wycofywał żołnierzy (w sumie z 35 tys. zostało ich 14 tys.), twierdząc, że realizuje porozumienie, ale część armii stacjonuje daleko od granicy. Syria zachowuje poważne wpływy w Libanie uważanym za jej terytorium zależne.
Ale w ostatnich dniach Damaszek jest pod niebywałą presją. 14 lutego w zamachu zginął były premier Libanu Rafik Hariri, zwolennik wyjścia Syrii, a zarazem umiarkowany i popularny polityk, który miał szansę na objęcie władzy po planowanych na maj wyborach parlamentarnych. Naturalnym podejrzanym o przygotowanie zamachu stała się Syria i uległy jej rząd w Bejrucie. Na bejruckie ulice wyszły tysiące zwolenników opozycji z flagami narodowymi, domagając się "niepodległości".
Opuszczenia Libanu przez Syrię zażądał nie tylko jej wróg numer jeden prezydent Bush, ale też państwa Unii Europejskiej, Rosja oraz wiele krajów arabskich, w tym Egipt i Arabia Saudyjska. To sojusz o wiele bardziej imponujący od koalicji zmontowanej przez USA z czasów drugiej wojny w Iraku.
Prezydent Asad nie mógł milczeć, ale nie mógł też tak po prostu ustąpić przed "spiskiem syjonistyczno-imperialistycznym". Syria stanowczo zaprzecza udziałowi w zabójstwie Haririego (popularna wśród Arabów teoria głosi, że za zamachem stały służby specjalne Izraela, aby wymóc na Syrii ustępstwa). Asad postanowił ustąpić w taki sposób, żeby zadowolić Arabów, ale nie Busha. Powrócił do realizacji sponsorowanego przez państwa arabskie porozumienia z Taif, czyli idei wycofania wojsk do libańskiej Doliny Bekaa - ignorując ubiegłoroczną rezolucję Rady Bezpieczeństwa ONZ wniesioną przez Waszyngton i Paryż, a nakazującą Syrii opuszczenie z Libanu.
W sobotę Asad nie powiedział, po której stronie granicy ostatecznie będzie stacjonowała jego armia. Dopiero później jeden z ministrów informował, że wycofanie nastąpi na syryjską stronę "tak szybko, jak to możliwe pod względem logistycznym".
Amerykanie oświadczyli, że deklaracja syryjskiego prezydenta jest niewystarczająca. W tym samym tonie wypowiedział się izraelski wicepremier Szimon Peres.
Ale przywódca libańskiej opozycji Walid Dżumblatt określił zapowiedź wycofania jako "dobry początek", choć zażądał harmonogramu. Na ulice Bejrutu wyszło tysiące osób, krzycząc: "Wolność, suwerenność, niepodległość!" oraz "Syria - precz!". Doszło do starć demonstrantów antysyryjskich z prosyryjskimi.
Przeciwnicy wyjścia Syrii z Libanu mają dwa argumenty. Po pierwsze, wciąż istnieje groźba, że Liban rozdarty między społeczności chrześcijan, druzów, sunnitów i szyitów mógłby powrócić do wojny domowej; po drugie, że powstałą po Syrii próżnię wypełni Izrael. Szef libańskiego Hezbollahu (największej milicji w tym kraju, a zarazem poważnej siły politycznej) Szejk Hassan Nasrallah uznał, że oba rządy nie powinny uginać się pod zagranicznym naciskiem i lepiej, gdyby Syria pozostała, gdyż Liban "znajduje się w stanie wojny z Izraelem".
Czy Syria w końcu opuści Liban? To coraz bardziej prawdopodobne. Syryjski prezydent słusznie zaznaczył, że wyjście z Libanu leży w interesie Damaszku. Asad dodał jednak, że "siła i znaczenie Syrii w Libanie nie wynika z obecności jej sił zbrojnych".
To prawda. Damaszek wychował wierne sobie kadry wśród tamtejszych polityków. Środowiska prosyryjskie nie znikną ze sceny politycznej wraz z wycofaniem armii, a Liban nie może wymienić sąsiada. Jednak wyjście wojsk syryjskich można będzie uznać za początek procesu odzyskiwania przez Liban suwerenności. Opozycja uwierzyła w swoje siły i łatwo się nie podda.