Zanim opuściła Damaszek, ambasador Margaret Scobey przekazała syryjskiemu rządowi ostrą notę dyplomatyczną z oburzeniem z powodu poniedziałkowego zamachu w Bejrucie na byłego premiera Libanu Rafika Hariri.
Hariri oraz 14 innych osób zginęli w potężnym samobójczym zamachu bombowym w centrum Bejrutu. Były premier Libanu i jeden z najbogatszych ludzi na świecie był zdecydowanie przeciwny obecności wojsk syryjskich w Libanie. Podczas zapowiedzianych na wiosnę wyborów parlamentarnych chciał z syryjskiej obecności w swym kraju uczynić wyborczy temat numer jeden.
Do zamachu na Haririego przyznali się islamscy terroryści z nieznanej nikomu organizacji. Jednak Amerykanie i nie tylko oni podejrzewają, że za zamachem stały syryjskiej tajne służby. Przywódca opozycyjnych druzów Walid Dżumblatt uważa, że "nie ma wątpliwości, że za zamachem stoją Syryjczycy i ich libańscy poplecznicy".
W Sajdzie na południu Libanu, skąd pochodził Hariri, tysiące ludzi demonstrowało na ulicach przeciwko obecności syryjskich wojsk w Libanie. Wściekli Libańczycy zaatakowali nawet przejeżdżającą akurat grupę syryjskich robotników, ciężko raniąc kilku z nich i podpalając ich samochód.
Amerykanie chcą, by zamachem na Haririego zajęła się Rada Bezpieczeństwa ONZ. Przedstawiciele Białego Domu nie ukrywają, że chcą, by w odwecie za zabicie 60-letniego Haririego Rada narzuciła sankcje polityczne na Syrię.