Najnowsza książka Sorokina "Lód" właśnie się u nas ukazała (wydawnictwo W.A.B.), a autor w tym tygodniu przyjężdża do Polski.
Władimir Sorokin: Każdy kraj ma jakiś swój znak firmowy. W Ameryce to Hollywood, na Węgrzech - gulasz, w Niemczech - muzyka i filozofia, a w Rosji - literatura. Literatura rosyjska jest taką samą marką jak czarny kawior i wódka. Dostojewski jest naszą walutą, która nie straciła nic na wartości od dwóch wieków. Dlatego w świadomości narodu słowo "pisarz" ma znaczenie szczególne. Od niedawna mieszkam pod Moskwą. Ze zdziwieniem zauważyłem, że miejscowe staruszki z wielkim szacunkiem mówią mi "dzień dobry". Po okolicy rozeszło się, że jestem pisarzem. Gdybym był reżyserem, dramaturgiem, to już byłoby inaczej. W Rosji nadal istnieje mit pisarza. Powiedziałbym nawet więcej: literatura i kino są jedynymi żywymi miejscami w Rosji, bo cała reszta - prasa, telewizja, polityka - jest kontrolowana.
- Młodzi ludzie ustawili w centrum Moskwy sedes, wrzucali do niego kartki moich książek i polewali je chlorem. Byłem "gnojony w kiblu", zupełnie tak samo jak prezydent Putin wyraził się o ściganiu terrorystów czeczeńskich.
- Tak, ale nie potrzebuję czarnego public relations. Po tej groteskowo-faszystowskiej akcji rzeczywiście nastąpił niezdrowy wzrost zainteresowania moją twórczością, ale na szczęście szaleństwo już minęło. Znajomi mówili mi, że przez pewien czas przy Dworcu Białoruskim sprzedawano takie zestawy podróżne do pociągu: piwo, jakaś kiełbasa i "Gołuboje sało" [powieść "Błękitna słonina", w której Sorokin opisał stosunek płciowy Chruszczowa ze Stalinem, co uznano za propagowanie pornografii i obrazę przywódców radzieckich - red.].
- I tak, i nie. Zawsze opisywałem światy, które nie istnieją. To taka moja choroba albo słabość. Jest to zresztą bardzo rosyjskie. Rosjanin nie potrafi żyć teraźniejszością. Żyjemy między przeszłością a przyszłością, co nas rozciąga jak gumę. Są oczywiście realiści, którzy widząc stół, opisują go, ale dla mnie to za mało. Ale z drugiej strony fantastyka to znakomity sposób, żeby metaforycznie opowiedzieć coś o ludziach, o polityce, o kondycji świata.
- Sprawia mi przyjemność podglądanie i naśladowanie ludzi. Staram się być bardzo uważny wobec rzeczywistości i świata w przeciwieństwie do wielu innych pisarzy rosyjskich, którzy są aroganccy, wychodzą z założenia, że wszystko wokół jest brzydkie, okropne, sprzedajne, brudne i złe. Zamykają się w swoich gabinetach, siedzą za ogromnym biurkiem jeszcze z czasów stalinowskich i rozmyślają o Wielkiej Rosji. Moim zdaniem to całkowicie ślepa uliczka, skostnienie pisarskie, droga wprost na śmietnik. Jeśli pisarz chce być aktualny, rozumieć świat, to nie może się od niego odgradzać. Niech idzie na dyskotekę i patrzy. To jest właśnie mój styl.
- "Czernucha" to taka sama etykietka jak kiedyś termin "literatura antysowiecka". Nie lubię etykietek. Moje książki są rzeczywiście krytyczne i były takimi jeszcze w czasach radzieckich. Jestem z tego dumny, że "Kolejkę" i inne moje wczesne książki określano jako dzieła antysowieckie. To było bezbożne państwo, które zlikwidowało miliony swoich obywateli, zachowywało się amoralnie, nie miało litości. Ale nie powiedziałbym, że piszę "czernuchę", bo to nie jest żaden gatunek literacki. Bo czym w takim razie jest "biełucha"?
Literatura może być albo dobra, albo zła. Jeśli w dobrej literaturze jest żywy język, niecenzuralne wyrażenia, współczesna brutalność, to wcale nie czyni jej gorszą. Wprost przeciwnie - słodka literatura, zamykająca oczy na różne rzeczy, fałszująca rzeczywistość - to jest dla mnie "czernucha".
- Rosja jest nieprzewidywalna, nikt nie wie, co będzie jutro, i szczerze mówiąc, właśnie za to tak ją lubię. Rosja nie rozwija się linearnie, ale po spirali. Jest takie powiedzenie: historia powtarza się drugi raz wyłącznie w formie farsy. Ale ta maksyma nie dotyczy Rosji. U nas może się powtórzyć wszystko, i to w każdej formie. Wierzę, że może się powtórzyć stalinizm, że wszyscy będę chodzić w szyku i robić to, co im każą. Widać to już zresztą w prasie i telewizji. Mówię to jako obywatel. Jako pisarz muszę przyznać, że Rosja to eldorado. Wszystko leży na wierzchu, wystarczy po to sięgnąć ręką. Tematów jest tyle, że nie napiszesz ich przez całe życie.
- Piszę głównie o Rosji i o Rosjanach i sądzę, że dlatego jestem interesujący dla Zachodu. Moje książki są okazją dla czytelników z zagranicy, żeby skosztowali trochę metafizyki rosyjskiej. Chociaż w powieści "Lód" - jest to pierwszy tom nieskończonej jeszcze trylogii - staram się dotknąć spraw ogólnoludzkich, podsumować, w jakim punkcie znajduje się ludzkość na przełomie XX i XXI w. W tym cyklu pojawią się już nie tylko Rosjanie i nie tylko Rosja.
- Sam mam takie podejście do Rosji. Przez długie lata nie lubiłem mojego kraju. Traktowałem go jako nieludzką machinę, dla której ludzie to cement, z którego można coś zbudować. Pod względem stosunku do Rosji jestem więc bliski Polakom. Takie podejście jest typowym stanowiskiem inteligenta. Jak pisał Mandlesztam: "Każda władza jest odrażająca". Zgadzam się z tym całkowicie.
- Teoretycznie to możliwe. Uspokaja mnie jednak to, że nie jestem najmłodszy. Wszystko, co napisałem, udało mi się wydać, i to w niemałym nakładzie, w sumie około pół miliona egzemplarzy. Nie chciałbym, byśmy cofnęli się do przeszłości, bo zapach człowieka sowieckiego, który drzemie gdzieś w każdym z nas, jest odrażający. Powrót byłby zresztą tak samo zgubny zarówno dla ludności, jak i dla władzy. Z drugiej strony literatura świetnie sobie radzi w trudnych czasach, krzepnie, robi się bardziej zasadnicza, nabiera siły w podziemiu. Jest mi więc przykro, że taka możliwość istnieje, ale wewnętrznie się tego nie boję.
- Potrzeba jeszcze dużo czasu, żeby to wykorzenić. Moje bliźniaki mają dziś 25 lat. Gdy upadał ZSRR, miały po 11. Ale czuję, jak są przesiąknięte tamtymi czasami, tamtą atmosferą. Moim zdaniem potrzeba jeszcze co najmniej 15 lat, żeby wyrosło pokolenie, które nie będzie czuło nostalgii za ZSRR.
- Będzie inne. Dziś jest tak, że nadal rządzą nami urzędnicy. Ideologię komunistyczną z czasów ZSRR zastąpił jednak pieniądz, zysk, chciwość. Zamiast pierwszych sekretarzy mamy urzędników, którzy chcą się nachapać. W dodatku są oni bezkarni, nikt im nie patrzy na ręce. Pracownicy aparatu partyjnego bali się, czuli, gdzie jest granica, której przekroczyć nie wolno, próbowali się ograniczać. Dziś tego nie ma. To oczywiście bardzo demoralizuje młodzież i sprzyja cynicznemu podejściu do życia.