"Aleksander" był poprzedzony w Polsce wielką kampanią reklamową. Miało to być niemal objawienie, pewny kandydat do tuzina Oscarów. Tymczasem jest to bubel, za który ktoś w Hollywood na pewno zapłaci głową. Z drugiej strony o świetnych "Aniołach w Ameryce", serialu nadawanym w HBO, wiedzieli nieliczni. A szkoda, bo od kilku lat najciekawsze filmy powstają właśnie w telewizji.
Hollywood od pewnego czasu przechodzi ciężki kryzys - najciekawsze filmy powstają w niewielkich, niezależnych wytwórniach. Oczywiście dużo dobrego (i złego) kręci się w Europie. Ale nie oszukujmy się - to kino amerykańskie wytycza trendy i nadaje ton kinom w Polsce. Tymczasem wielkie amerykańskie produkcje poza "Władcą pierścieni" padają pokotem jedna po drugiej.
Powstają albo nudne gnioty jak "Aleksander", albo śmieszne, ale szybko zapominane komedie w stylu "Lepiej późno niż później". Tę lukę w USA błyskawicznie wypatrzyły stacje telewizyjne. W ciągu kilku lat w licznych kanałach telewizyjnych zaczęły się pokazywać seriale, miniseriale i filmy rozmachem i odwagą nie tylko dorównujące, ale i przewyższające większość produkcji Hollywoodu.
Mistrzem jest tu z pewnością amerykańskie HBO. Stacja ta sfinansowała produkcję większości z najlepszych filmów i seriali, jakie powstały w ostatnich kilku sezonach telewizyjnych w Ameryce. Polskie HBO pokazało ostatnio fenomenalny miniserial "Anioły w Ameryce" - produkcję najwyższych lotów, która, gdyby zadebiutowała w kinach, byłaby poważnym pretendentem do nagrody Oscara.
W "Aniołach", inscenizacji kultowej sztuki teatralnej o epidemii AIDS w Ameryce na początku lat 80., zagrała grupa doskonałych aktorów dotąd niechętnie przyjmujących role telewizyjne. Al Pacino, który wcielił się tu w postać umierającego na AIDS doradcy komisji Kongresu USA ds. działalności antykomunistycznej, zagrał w telewizji po raz pierwszy. Wcześniej uważał, że telewizja to nie jest medium warte jego usług.
Mam tylko nadzieję, że nasze HBO pójdzie za ciosem i pokaże inne filmy wyprodukowane przez tę stację w USA. Przede wszystkim fenomenalne "Życie i śmierć Petera Sellersa" - biografię genialnego komika o trudnej osobowości i powikłanym życiorysie. Czy "Amerykański splendor" o robotniku fabrycznym, który po stracie pracy zaczął rysować komiksy o swoim życiu i stał się gwiazdą amerykańskiej popkultury. Albo kapitalne "Coś, co zrobił Pan" o białym i czarnym lekarzu, którzy mimo uprzedzeń rasowych wspólnie dokonali pierwszej operacji na otwartym sercu.
Filmy, to filmy, ale te seriale! Tym bardziej szkoda, że są fatalnie tłumaczone, że tracą połowę urody z powodu zagłuszającego tło lektora, że pokazywane w zmieniających się porach często przepadają w polskiej telewizji bez śladu. Oczywiście "Rodzina Soprano" czy "Seks w wielkim mieście" miały spore grono wielbicieli. Ale już "Bez śladu", "Kryminalne zagadki Las Vegas" czy "Prezydencki poker" (kto wymyśla te durne tytuły?) rozmywają się w niebycie.
A filmy dokumentalne? Prawie nikt w Polsce nie widział nagrodzonego Oscarem wstrząsającego "Jednego dnia we wrześniu", dokumentu o ataku na wioskę olimpijską w Monachium w 1972 roku. Czy nominowanego do Oscara "Łapiąc Friedmanów" o najgłośniejszej aferze pedofilskiej w USA.
Jako miłośnik science fiction mam nadzieję, że ktoś pokaże w Polsce wyprodukowany przez amerykański kanał TV SCIFI miniserial "Battlestar Galactica", jedno z najlepszych dzieł tego gatunku ostatniej dekady. O serialu tej samej stacji "Wrota niebios", kochanym i hołubionym w USA i całej Europie poza Polską, pisałem, ale niewiele to dało.
Tropem amerykańskiej telewizji poszły stacje w Wielkiej Brytanii. Zakochałem się w Hellen Mirren po tym, jak zobaczyłem ją w przepięknym serialu "Główny podejrzany". A pokazywany od trzech lat serial "Szpiedzy" o brytyjskim kontrwywiadzie MI5 nie ustępuje niczym najlepszym produkcjom w USA.
Budżety produkcji telewizyjnych w USA rosną i dziś już prześcigają niektóre budżety hollywoodzkie. Aktorzy i reżyserzy doceniają swobodę artystyczną, jakiej brakuje im w Hollywood (i trudno się dziwić - każdy, kto wykłada kilkadziesiąt milionów dolarów, lubi kontrolować swoją inwestycję). Serial "Glina" Pasikowskiego nie był doskonały, ale mam nadzieję, że był zwiastunem tego, że ta rewolucja dociera już i do naszego kraju.