Tytułowy Zatoichi jest legendą japońskiej popkultury. Kimś takim jak Indiana Jones lub Zorro. Ma przy tym niepozorną postać ślepca, wędrownego masażysty, który cudownie włada szpadą i broni prostych ludzi od przemocy okrutnych panów. Zatoichi - bohater 26 filmów i iluś seriali - powraca teraz w filmie Takeshiego Kitano, stając się postacią uniwersalną, należącą już do kina światowego.
Twórca "Hana-Bi" i "Lalek", jeden z najciekawszych japońskich reżyserów-autorów, w sposób wyrafinowany odbija się od popularnych gatunków, śmiało łączy japońską tradycję i współczesny pop. Jego bohaterowie bywają policjantami lub gangsterami, czasem są równocześnie związani z policją i z yakuzą. Ci uczestnicy krwawych jatek zmagający się ze śmiercią mają dwoistą naturę - potrafią być czuli, jak bohater "Hana-Bi", były glina opiekujący się śmiertelnie chorą żoną, w chwili przelotnego szczęścia zdolny do popełnienia podwójnego samobójstwa z miłości.
W filmach Kitano jak w czarnym kinie amerykańskim czy jak u Scorsese kryje się przeklęte pytanie o zło jako instrument dobra, o to, czy da się za pomocą zła wydostać z kręgu przemocy. Jest w tym coś z heroizmu samurajów - lekceważących śmierć patetycznych zabijaków obdarzonych nieraz poetycką wrażliwością. Ta sama dwoistość cechuje Zatoichiego rozpruwającego wrogów szpadą ukrytą w lasce ślepca, ale mającego delikatność masażysty, kontemplacyjne pochylenie głowy i dobrotliwy śmiech. Ten film, pozostając w ramach starego gatunku, daje widzowi prostą satysfakcję z unicestwienia wroga, a równocześnie wprowadza niepokojące pytania.
"Zatoichi" powraca po latach, w mocno zmienionym pejzażu współczesnej kultury. Wciąż jest zapotrzebowanie na postać szlachetnego mściciela, ale coraz trudniej jest skontrastować ze sobą dobro i zło w sposób nienaiwny. Następuje nieustanna relatywizacja zła. Zamiana ról staje się zabawą jak w grze komputerowej, gdzie bez problemu wchodzi się w rolę złego. Już dzieci wiedzą, że "zemsta najlepiej smakuje na zimno" jak w "Kill Billu". Ironię tę można rozpoznać, porównując "Zatoichiego" z klasycznymi "Siedmioma samurajami" Kurosawy, do którego Kitano jawnie nawiązuje. Czysta wersja samurajskiego mitu z 1955 r. robi dziś potężne wrażenie. Jest w niej coś, czego dzisiejsze kino już nie potrafi, a czego próbuje Kitano - nie bez sukcesu. Jak Kurosawa łączy wzniosłość z przyziemnością, tragizm z łotrzykowską przypowieścią.
Ale nie ma u Kitano arystokratycznego tonu dawnego mistrza, który na końcu apokaliptycznego obrazu stawiał przed widzem wartość absolutną, niepodważoną. Tu, żeby zwyciężyć, trzeba unurzać się w złu, którego ślad pozostaje: "Ty też pachniesz krwią" - mówi na powitanie ślepiec do spotkanego samuraja.
U Kurosawy po zwycięstwie nad bandytami trzej ocaleli samuraje odchodzą ze wsi niepożegnani. Mówią: to jest zwycięstwo tych ludzi, nie nasze. Samuraje poświęcili życie dla wieśniaków, nie licząc na żadną nagrodę. Zabijali napastników, postępując w sposób absolutnie czysty, "nie przywiązując się do owoców czynu", jak uczy Baghawad-gita.
W finale "Zatoichiego" bohater również odchodzi samotny, ale nie jest tak wolny i czysty jak tamci. Nie znamy jego przeszłości. Może był łotrem jak ci, z którymi walczy? Może jest w nim resentyment ślepca, który odgrywa się na świecie widzących - i dlatego oślepi jednego ze swoich przeciwników? Rys tragizmu i dwuznaczności cechuje również innych pozytywnych bohaterów "Zatoichiego". Szlachetny samuraj opiekujący się chorą żoną najmuje się na służbę do bandyty. "Znowu musisz zabijać?" - spyta żona. Ocalałe z pogromu rodzeństwo przez całe życie szuka zemsty na mordercach swoich rodziców, udając parę gejsz. Chłopiec nosi kobiece przebranie. Jako dziecko na służbie zmuszany do seksualnych posług stał się homoseksualistą - to, co miało być kamuflażem, stało się jego nową naturą.
"Zatoichi" jak "Siedmiu samurajów" kończy się wspólnym, radosnym tańcem mieszkańców miasta ocalonego spod władzy zbrodniczego klanu. "No, bandyci już pozabijani!" - mówi z uśmiechem ulgi wdowa, u której mieszkał masażysta. "Został jeszcze jeden" - dodaje sąsiadka. Możemy być pewni, że za chwilę Zatoichi i jego załatwi. Przy wtórze japońskiego bębna i muzyce, która jest melanżem wszelkich stylów, tańczą, stepując, wszyscy uczestnicy tej historii, jak aktorzy po skończonym przedstawieniu - z wyjątkiem Zatoichiego, który odchodzi smutny. Tymczasem ekran zamienia się w rewiową scenę: cieszmy się, jesteśmy ocaleni. Źli legli pokotem, tryskając fontannami krwi. Ale na tym jakby zbyt ostentacyjnym happy endzie wynikającym z reguł gatunku kładzie się cieniem melancholia. Czy zła przez to ubyło? Ono przenika świat. Wciąż trwa to samo przedstawienie, w którym ludzie wydają się marionetkami - jak dwie gejsze-mścicielki tańczące przed swoimi prześladowcami, z bronią ukrytą w instrumencie.
"Zatoichi" reż. Takeshi Kitano, Japonia 2003 r.