Największym dziwem natury w Hambantota jest wielki maszt telekomunikacyjny, który oparł się potężnej fali zalewającej miasto i stoi teraz niczym samotny baobab pośrodku pustyni. Dookoła cała dzielnica mieszkalna została dosłownie zrównana z ziemią. Runął też bliźniaczy maszt prosto na samochód. Z góry powykręcanego żelastwa wystają koła, tworząc coś na kształt modernistycznej wizji apokalipsy.
Pierwsza była armia
W poprzednią niedzielę rano tłum mieszkańców Hambantota zgromadził się jak zwykle na targu rybnym przy portowym nabrzeżu. Uderzenia fali nie przeżył prawie nikt. Zginęli rybacy na swoich kutrach. Śmiertelną pułapką okazały się też autobusy z pobliskiego dworca, przewrócone i zatopione razem z pasażerami.
W sumie życie straciło 4,5 tys. ludzi. Ucierpiały wszystkie mieszkające tu grupy etniczne - Syngalezi, Tamilowie i muzułmanie. Ci ostatni najbardziej, bo mieszkali w nadbrzeżnej części miasta. Jakimś cudem ocalał mały meczet nad brzegiem, podczas gdy otaczające go domy legły w gruzach.
- Gdy woda zaczęła się podnosić, zabrałem brata rikszą na wzgórze. Kiedy wróciłem po resztę rodziny, wszystko było zalane. Na szczęście wszyscy ocaleli, nawet mój sparaliżowany ojciec, który nie mógł uciec - opowiada Suneth Indragith, kierowca trójkołowej motorikszy, stojąc przed tym, co zostało z jego domu. Brakuje fragmentów ścian i dachu, ale nad wejściem wisi pokaźny plakat prezydenta Kumaratungi. - Mam nadzieję, że władze pomogą mi to jakoś odbudować - mówi Suneth, a jego słowa zagłusza wojskowy helikopter startujący z gruzowiska.
Pierwszą pomoc przyniosła armia. Tsunami zerwało linie komunikacyjne, więc rząd został zaalarmowany o tragicznej sytuacji w Hambantota przez pobliską bazę lotnictwa. Pierwsi lekarze przybyli jeszcze w dniu katastrofy. Przez pierwsze trzy dni helikoptery dostarczały paczki z gotowymi posiłkami, potem, kiedy odgruzowano drogę, pojawiły się produkty żywnościowe w workach, przysyłane przez różne organizacje. Jest już prąd i woda.
W szpitalu w stolicy Sri Lanki Kolombo rozmawiałem z urzędnikiem pocztowym z Hambantota, który podczas tsunami został poważnie ranny w nogę. Jego córka i żona zginęły. Pan Jaijasenna najpierw trafił do lokalnego szpitala, gdzie leżał trzy dni i nabawił się gangreny, więc szwagier przewiózł go do stolicy. - Tu opieka jest nieporównywalnie lepsza - mówi zagipsowany Jaijasenna.
Wygląda jednak na to, że sytuacja w Hambantota została opanowana. W tamtejszym szpitalu panuje zadziwiająca cisza i spokój. Dyrektor U.P. Ariawamsa mówi, że po kataklizmie przyjął pięciuset rannych, z czego - podkreśla - zmarło tylko dwóch, 50 przetransportowano do większego szpitala w sąsiednim mieście, a resztę wypisano.
- Tsunami zabija - tłumaczy dr Ariawamsa. - Kiedy dochodzi do zderzenia pociągów, rannych bywa kilkadziesiąt razy więcej niż zabitych. Kiedy wybucha bomba, jest ich przeciętnie pięć razy więcej. Ale kiedy uderza tsunami, proporcje są odwrotne.
Poważnym problemem było grzebanie zmarłych, doniesienia z pierwszych dni po katastrofie mówiły o trupach masowo gnijących na ulicach. W Hambantota za pogrzeby wzięli się żołnierze. Wydobyte ciała czekały 24 godziny na identyfikację, potem składano je do masowych grobów. - Szybkie masowe pogrzeby nie są konieczne. To mit, że zmarli przenoszą infekcje - uważa dr Anil Jasinghe, dyrektor państwowego szpitala w Kolombo. - Pomagamy jak możemy. Wysłaliśmy 28 zespołów medycznych do szpitali w terenie, teraz już nie ma takiej potrzeby, bo lokalne lecznice sobie radzą. Koncentrujemy się na pomocy w obozach uchodźców - mówi dyrektor.
"Obozy uchodźców" to szumna nazwa. W Hambantota pozbawieni domów ludzie w ciągu dnia grzebią w ruinach swoich domów, a przed nocą zbierają się na wyżej położonych terenach - nie tylko dlatego, że nie mają gdzie spać, ale też z obawy przed kolejną falą. Jest kilkanaście takich tymczasowych schronień, głównie w świątyniach i szkołach. W dużym, nowym meczecie półtora tysiąca uchodźców - bez względu na wyznanie - dostaje co wieczór posiłek i kawałek posadzki do spania.
Jest pomoc, nie ma koordynacji
Pomoc zagraniczna płynie na Sri Lankę szerokim strumieniem z całego świata. Przedstawiciele władz mówią, że jest wystarczająca, a jedyne, czego jeszcze trzeba, to lekarstwa i sprzęt medyczny, np. respiratory.
Brakuje za to koordynacji. Każda organizacja działa na własną rękę, wolontariusze nie wiedzą, do kogo się zgłaszać. Transporty trafiają nie zawsze tam, gdzie są najbardziej potrzebne i nie zawsze tak szybko, jak powinny. Zdarza się, że mieszkańcy nienaruszonych przez tsunami terenów udają ofiary, żeby wyłudzić pomoc. Zdarzają się i rabunki. Nie wszędzie też armia działa tak sprawnie, jak w Hambantota; trudna sytuacja jest zwłaszcza na zdewastowanym wschodnim wybrzeżu.
Pomóc starają się również Polacy - nie tylko organizacje takie jak Polska Akcja Humanitarna czy Caritas, ale i osoby prywatne. W samolocie do Kolombo spotkałem Adama, który wcześniej spędził na Sri Lance kilka miesięcy na stażu z organizacji studenckiej AIESEC, a na wieść o katastrofie wziął tydzień urlopu i za własne pieniądze wrócił na wyspę, by pomagać w odbudowie.
Michał Przedlacki, pracownik agencji reklamowej w Kolombo, był na jednej z plaż na południu wyspy, gdy nadeszło tsunami. - Przeżyłem cudem. Fala miotała mną od ściany do ściany, ale mój bungalow był jednym z niewielu, które się nie zawaliły - opowiada. Przedlacki przyjechał do Kolombo we wtorek, a już po kilku dniach, choć wciąż kuleje, wrócił na południowe wybrzeże, żeby pomagać w odgruzowywaniu Hambantota. - Początkowo myślałem o powrocie do kraju, ale tu potrzebna jest każda para rąk - mówi. - Każda godzina zwłoki kosztuje życie kolejnych ludzi.