- Potrzebujemy ryżu. Potrzebujemy opału. Potrzebujemy leków. Nie jadłam od niedzieli - mówi 30-letnia Vaitai Usman, Indonezyjka, która uciekła do Banda Aceh, stolicy indonezyjskiej prowincji Aceh na Sumatrze. To właśnie ten rejon był najbliżej epicentrum trzęsienia ziemi, które wywołało falę tsunami. W Aceh do czwartku doliczono się 80 tys. ofiar.
Z Aceh, której północnozachodnie wybrzeże jest niemal całkowicie zniszczone i odcięte od świata, dochodzą sygnały o anarchii. Grasujące bandy wysyłają fałszywe sygnały o drugiej fali tsunami, by wywołać ucieczkę ludności i rabować ocalały dobytek.
- Potrzebujemy wielu lekarzy i pielęgniarek. To pilne - apeluje doktor Mohammad Andalas ze szpitala Zaenal Abidina, jednego z trzech działających w Banda Aceh. Uwijający się jak w ukropie lekarze operują i opatrują, ale jest ich za mało. Potrzebne są setki dodatkowych pracowników służby zdrowia.
Wiele miejsc dotkniętych kataklizmem jest odciętych od świata i konwoje z pomocą utykają na lotniskach i w składach. Tam, gdzie pomoc dotarła, często dochodzi do scen dantejskich - wygłodniali ludzie walczą o rozdawaną żywność. Po przejściu tsunami w Indonezji, na Sri Lance, w Tamil Nadu w Indiach brakuje wszystkiego, przede wszystkim żywności, leków i wody pitnej. Często ocaleni piją wodę skażoną, która - jak mówi Carol Bellamy z UNICEF - może się okazać równie niebezpieczna jak tsunami.
Dotarcie do potrzebujących utrudniają zniszczone i nieprzejezdne drogi. Na Sumatrze brak ciężarówek i paliwa sprawił, że pomoc humanitarna składowana w Banda Aceh nie może wyruszyć do potrzebujących. Dlatego Australia wysłała tam trzy helikoptery, które z powietrza będą nieść pomoc. Z podobnym dramatem ratownicy zmagają się na Sri Lance, gdzie fala zerwała 800 km torów kolejowych; kolej była podstawowym środkiem transportu na wyspie.
Od trzech dni w rejon katastrofy drogą powietrzną i morską zmierzają konwoje z setkami ton żywności, leków, urządzeniami do oczyszczania wody i namiotami. Szczególnie czeka się na amerykańskie, japońskie i australijskie okręty i statki ze szpitalami polowymi i urządzeniami do odsalania wody.
Ale Jan Egeland, który koordynuje pomoc z ramienia ONZ, mówi, że konwoje muszą mieć więcej czasu, może dwa, może trzy dni, by dotrzeć na miejsce.
Lekarze na Sri Lance alarmują, że ocaleni zaczynają chorować, że boją się wybuchu epidemii. Na wyspie jest 66 obozów uchodźców, w których są dziesiątki tysięcy osób. - Ta katastrofa przekracza nasze rozumienie - przyznał prezydent Bush.
- Wiemy, że musimy robić więcej i że musimy to zrobić teraz - mówi w Dżakarcie przedstawiciel ONZ Olivier Hall, który ma ocenić potrzeby. To bardzo trudne; ekspertom mają pomóc m.in. zdjęcia amerykańskich satelitów szpiegowskich, dzięki nim łatwiej będzie ocenić skalę zniszczeń i dotrzeć na miejsce.
Czy akcją pomocy mają kierować USA, czy ONZ? W środę prezydent Bush ogłosił, że USA, Australia, Japonia i Indie będą "jądrem" akcji, i zaprosił ONZ i UE, by do niej dołączyły. Sekretarz stanu Colin Powell zapewniał, że USA nie zamierza konkurować z ONZ, że wysiłki będą się uzupełniać. Amerykanie uważają, że mają najlepszą logistykę i są predestynowane do przewodzenia akcji pomocy. George Bush we wtorek obiecał 35 mln dol. pomocy. W czwartek Kofi Annan wyraził zadowolenie bo do czwartku rządy zadeklarowały już 500 mln dol. Bank Światowy daje kolejne 250 mln dol. Rekordowo bo trzykrotnie podniósł swą ofertę pomocy rząd brytyjski, do 96 mln dol. Miliony płyną też od osób prywatnych i od koncernów.