Wybory parlamentarne na Tajwanie

Jeśli obóz proniepodległościowy wygra sobotnie wybory parlamentarne na Tajwanie, znacznie zwiększy się ryzyko interwencji chińskiej

Na Tajwanie toczy się znowu gra o wysoką stawkę. Jeśli w sobotę w wyborach do parlamentu zwycięży Demokratyczna Partia Postępu i mniejsza Tajwańska Unia Solidarności, prezydent Chen Shui-bian zyska oparcie dla swoich planów. W przeddzień wyborów prezydent obiecał Tajwanowi na 2006 r. nową konstytucję i referendum w jej sprawie.

Pekin, który Chen Shui-biana uważa za separatystę, ostrzega, że rewizję konstytucji potraktuje jako jednoznaczną z ogłoszeniem niepodległości i zaatakuje. Nie pomaga nawet to, że Chen Shui naciskany przez USA deklaruje, że nie zmieni nazwy wyspy (dziś Republika Chin) na Tajwan, a referendum nie będzie dotyczyć reform politycznych, np. wyboru między ustrojem prezydenckim a parlamentarnym. Pekin nie ufa Chen Shui-bianowi i wie swoje. - Wraz ze zwycięstwem Demokratycznej Partii Postępu w Cieśninie Tajwańskiej może się zrobić nerwowo - przewidują eksperci.

Przewrażliwienie Chin w sprawach tajwańskich jest trudne do zrozumienia z zewnątrz. Tajwan, była kolonia japońska i ostatnie schronienie dla pokonanego przez komunistów Mao w 1949 r. reżimu chińskich nacjonalistów z Kuomintangu, to ostatnia cząstka chińskiego terytorium, która nie podlega Pekinowi. Partia komunistyczna uważa, że jeśli nie przywróci Tajwanu do macierzy, straci legitymację do rządzenia a wówczas armia może podjąć inicjatywę zjednoczenia z wszelkimi strasznymi konsekwencjami.

Chińską obsesję na temat postępującej na Tajwanie "pełzającej niepodległości" rozumie Waszyngton. USA mają jednak dosyć własnych kłopotów w Iraku, by myśleć o otwieraniu kolejnego frontu.

W 1979 r. Amerykanie uznali Chiny Ludowe i zerwały oficjalne stosunki z Tajwanem, jednocześnie zapewniły mu bezpieczeństwo specjalną ustawą, Aktem o Relacjach z Tajwanem. USA nie chcą jednak, by Chen Shui-bian prowokował Pekin. Między Tajpej a Waszyngtonem doszło ostatnio do ostrej wymian zdań, kiedy rzecznik Białego Domu zaoponował przeciw prezydenckiej inicjatywie "odchińszczania" nazw tajwańskich monopoli państwowych takich jak China Air czy Stocznie Chińskie.

Sobotnie wybory odbywają się osiem miesięcy po pełnych dramatyzmu wyborach prezydenckich. W przeddzień tamtych wyborów, gdy notowania rywali były wyrównane, doszło do zamachu na urzędującego prezydenta Chena i wiceprezydent Annette Lu. Następnego dnia Chen Shui-bian wygrał o włos różnicą 0,2 proc. głosów. Opozycja oskarża Chenam że sfingował zamach by zyskać większe poparcie i wystąpiła o unieważnienie głosowania, proces toczy do dziś. Ucierpiała demokracja tajwańska, jedna z najlepszych w Azji.

Z sondaży wynika, że teraz obóz prezydenta ma lekką przewagę. Dziś opozycja, czyli partia Kuomintang i jej sojusznicy, ma w 225-osobowym parlamencie 51 proc. głosów - dosyć, by blokować każdą inicjatywę rządu. Według sondażu mogą jednak stracić 18 foteli. Prezydencka Demokratyczna Partia Postępu może zyskać 113 mandatów i tym samym większość parlamentarną.

Co obóz Chen Shui-biana zrobi po ewentualnym zwycięstwie? Na początek przeprowadzi zablokowany obecnie przez opozycję specjalny budżet wojskowy. 18 mld dol. ma iść na broni: systemów antyrakietowych Patriot PAC-3, okrętów podwodnych i samolotów. Ale najważniejsze pytanie brzmi: czy mimo nacisków z zewnątrz Chen Shui-bian zaryzykuje i w 2006 r. zmieni konstytucję, ryzykując chiński atak? Ci, którzy go znają, mówią, że chce przejść do historii. "Gospodarka nie jest jego mocną stroną, pozostaje mu zmiana konstytucji" - ocenia Steve Tsang z Oksfordu.