W idealnym świecie, który Jan Kulczyk przedstawił w środę komisji śledczej, państwo właściwie nie przeprowadza transakcji z jego grupą finansową. Jeśli jednak kiedyś się zdarzały, to państwo tylko na nich zyskało, jak w przypadku TP SA, kiedy to France Telekom wraz z Kulczyk Holding ofiarnie za tę firmę przepłaciły.
W idealnym świecie Jana Kulczyka nie ma miejsca na "prowizje" od kontraktów Orlenu na dostawy rosyjskiej ropy ani na udział służb specjalnych w życiu gospodarczym. Mowy nie ma o zakulisowych uzgodnieniach składu władz spółki publicznej, jaką jest Orlen, bo przecież byłoby to niezgodne z prawem. W świecie tym nie dochodzi do żadnych nieformalnych kontaktów biznesmena z premierem i prezydentem, lecz jedynie do oficjalnych spotkań wybitnych polityków z prezesem Polskiej Rady Biznesu.
Działacz gospodarczy Jan Kulczyk szybuje w eonach myśli strategicznej. Z nikim sam się nie umawia, nie prowadzi kalendarza, nie nosi telefonu, nigdy nie negocjuje. Zna tysiące ludzi, ale nazwisk pamięta mało, ma dziesięć spotkań dziennie, ale głównie kurtuazyjnych.
Pewnego dnia Jan Kulczyk nagina idealne wymiary swego świata do prozaicznej rzeczywistości. Jeden z wielu doradców organizuje mu spotkanie z rosyjskim wiceministrem energetyki.
Doktor Kulczyk uznaje, że warto w tym celu polecieć do Wiednia i poprzekładać inne zobowiązania, nie warto natomiast spytać, jak się ów wiceminister nazywa ani co naprawdę może. Kulczyk godzi się zabrać na pokład dwóch dżentelmenów - Kunę i Żagla, choć z trudem ich rozróżnia, ledwo ich pamięta z przaśnych czasów firm polonijnych. Wystarcza mu, że znają czekającego w Wiedniu wiceministra. Sam nadal nie jest ciekaw, kto to.
W tak wykwintnym towarzystwie w wybornej wiedeńskiej restauracji Jan Kulczyk nie może się przemóc, by popełnić faux pas i wyjść po odczytaniu z wizytówki nazwiska Władimir Ałganow.
Z poświęceniem rozmawia i pije wino, bo przyświeca mu wyższy cel - wielka szansa polskiej energetyki. Na koniec wysłuchuje ordynarnej plotki, że Rosjanie skorumpowali dwóch polskich urzędników państwowych. Musi być mocno zdegustowany, skoro nie zapamiętuje, kto ich nazwiska wymienił ani czy w ogóle je wymieniono.
Po powrocie do kraju doktor Kulczyk wraca natychmiast na ścieżkę postawy obywatelskiej. Informuje premiera o Ałganowie. Po ostrej reakcji szefa rządu na nazwisko szpiega opowiada o wiedeńskim spotkaniu szefowi kontrwywiadu. Szef ABW notuje, że mowa była głównie o korupcji, ale ta notatka nie wychodzi na światło dzienne.
Potem Jan Kulczyk zostaje skierowany do szefa wywiadu. Przez godzinę rozwodzi się nad szansami polskiej energetyki, mimo że szef wywiadu nie jest tego ciekaw. Notuje uwagi doktora opieszale, dopisuje do nich to, co jemu samemu w duszy gra, na przykład nazwisko swego poprzednika na stanowisku szefa specsłużb, zmyśla wycenę akcji Orlenu należących do Kulczyka.
Co gorsza, szef wywiadu przekręca donos o łapówce. Wkłada w usta doktora Kulczyka słowa Ałganowa, że Kaczmarek "otrzymał korzyść finansową" za załatwienie Rosjanom nabycia polskiej rafinerii. Nie dość na tym - samemu doktorowi przypisuje złowrogą obietnicę złożoną Ałganowowi: "J.K. miał stwierdzić, iż "postawili na złego konia" oraz że "należy dokonać nowych uzgodnień"".
Kiedy wychodzi na jaw druga notatka wywiadu, w której agent donosi jeszcze, że doktor, obiecując Rosjanom pomoc przy rafinerii, powoływał się w Wiedniu na "pierwszego" - idealny świat Jana Kulczyka się wali.
To się nie mogło zdarzyć, więc się nie zdarzyło. Wywiad się myli, kompiluje, przekręca, nie rozumie wzniosłego strategicznego języka, jakim posługuje się doktor. Albo wywiad przeciwko doktorowi spiskuje.
Tylko - po co? Cui bono, czyli po cholerę? - jak zwykł pytać Stefan Kisielewski.
Po cholerę brałem do tego Wiednia Kunę i Żagla?