Dylemat Putina

Putin postawił przed sobą alternatywę zupełnie idiotyczną - albo porządek, albo demokracja. Analiza Wacława Radziwinowicza

Dlaczego słuszna? Bo gubernatorzy, a dokładnie szefowie administracji regionalnych (prezydenci republik, gubernatorzy obwodów, kierownicy administracji okręgów autonomicznych oraz dwaj merowie Moskwy i St. Petersburga), to w realiach Federacji Rosyjskiej stworzonych w czasach Borysa Jelcyna zjawisko dziwne.

Z jednej strony są - jak nasi wojewodowie - kierownikami administracji państwowej, odpowiedzialnymi przed Kremlem za to, by aparat biurokratyczny działał zgodnie z wytycznymi Moskwy. Z drugiej strony odpowiadają za realizację ambicji i dążeń regionów, które ich na to stanowisko wybrały.

Teoretycznie są więc dziś sługami dwóch panów, których interesy bywają często sprzeczne. W rzeczywistości wielu z nich w czasach Jelcyna, zręcznie lawirując między wyborcami a mocodawcami z Moskwy, stało się lokalnymi książątkami, którzy rządzą swymi republikami, krajami czy obwodami jak feudałowie swymi latyfundiami. Rządzą autokratycznie, często uciekając się do korupcji lub korzystania z usług mafii.

Taki był na przykład Jewgienij Nazdratienko, gubernator Kraju Nadmorskiego, przy którym ten dalekowschodni region zamienił się w ogromną bazę przeładunkową kontrabandy wszelkich bogactw Syberii - drewna, ropy, metali, ryb.

Putin, objąwszy władzę po Jelcynie, długo nie mógł się pozbyć Nazdratienki - szefa swojej administracji w kluczowym dla Rosji regionie. Żeby go usunąć, musiał go mianować ministrem rybołówstwa. A takich regionalnych książątek jest w Rosji jeszcze bardzo wielu. I Putin ma rację, że próbuje ich sobie podporządkować.

Ale jednocześnie Kreml odbiera lokalnym społecznościom prawo do wybierania gospodarzy swych regionów. Nie wszyscy gubernatorzy są bowiem tacy jak Nazdratienko. Miejscowi wyborcy stoją murem np. za Michaiłem Prusakiem - niezależnym, liberalnym gubernatorem Nowgorodu, bo potrafi on przyciągnąć inwestorów zagranicznych, a jego region rozwija się najbardziej dynamicznie w całej Rosji.

Póki kaukaską Inguszetią rządził poważany przez miejscowych prezydent Rusłan Auszew, w tym graniczącym z Czeczenią regionie panował pokój. Po tym, jak Putin na jego miejsce (wbrew woli miejscowych) zainstalował generała FSB Murata Ziazikowa, Inguszetia stała się republiką frontową. Putin zapowiedział, że wyznaczanie gubernatorów pomoże Moskwie walczyć z terroryzmem. Przykład Inguszetii uczy, że może być dokładnie na odwrót.

Putin postawił przed sobą alternatywę zupełnie idiotyczną - albo porządek, albo demokracja. Próbuje zaprowadzić ład w aparacie państwowym, wzmocnić i skonsolidować ten aparat, odbierając obywatelom swego kraju prawo wyboru. Idzie w złym kierunku, bo w ogóle nie próbuje znaleźć innego rozwiązania, już dawno sprawdzonego w Europie czy Ameryce. W Rosji już od dawna nawet nie mówi się o samorządach lokalnych, o tym, że to one powinny sprawować władzę nad miastami czy regionami.

Miejsca dla samorządów, które przy Jelcynie jakoś tam kiełkowały, w Rosji Putinowskiej nie ma. Prezydent chce, by krajem rządził wyłącznie silny, scentralizowany aparat biurokratyczny, który - jak ufa - można stale udoskonalać. Zapomina, że ten sposób sprawowania władzy już dwa razy (i to w przeciągu zaledwie stu lat) doprowadził jego kraj - najpierw imperium carskie, potem Związek Radziecki - do upadku.