Ludzki Adolf Hitler w filmie "Upadek"

Głośny film "Upadek", niemiecki kandydat do Oscara, od jutro w kinach. To pierwszy niemiecki film fabularny o Hitlerze i jego ostatnich dniach życia. Reżyser Oliver Hirschbiegel niebezpiecznie przesuwa swoich bohaterów z kategorii "zbrodniarzy" do kategorii "postaci tragicznych."

Z Hitlerem jest inaczej niż ze zwykłymi zbrodniarzami. Każda jego kreacja w pierwszym momencie wydaje się karykaturą, maską zła. Ciekawe, że nawet w kronikach dokumentalnych Hitler wydaje się przebrany. Ten upiór wciąż ludzkości towarzyszy (nam inaczej niż Niemcom, gdzie jest zepchnięty w głąb świadomości, na swój sposób przemilczany). Symboliczne znaczenie ma fakt, że w 1945 r. w okolicach berlińskiej kancelarii Rzeszy nie znaleziono resztek jego spalonego ciała. Hirschbiegel również nie pokazuje jego martwej twarzy.

Po co wlaściwie Hitler zostaje wywołany na scenę? W "Hollywood Reporter" napisano, że "Upadek" łamie kolejne tabu, portretując führera od ludzkiej strony. Inny recenzent zachwyca się obiektywizmem filmu o "ludzkim Hitlerze": "Nie musimy sobie wciąż powtarzać, że był potworem. Hirschbiegel chce nam przypomnieć, że był człowiekiem, wprawdzie niegodziwym i przepełnionym nienawiścią, ale jednak człowiekiem".

Recenzent cytuje też słowa scenarzystyBernda Eichingera: "Musicie poczuć, że Hitler był istotą ludzką, to dopiero prawdziwy horror". I zaraz dodaje dla uspokojenia: "Jedna z najbardziej odrażających postaci w historii może być fascynująca i przykuwać uwagę przez 150 minut. Choć większa część filmu dzieje się w podziemnym bunkrze, nie działa on klaustrofobicznie ani przygnębiająco".

Tak reklamuje się horrory. "Upadek" - mimo dążeń do uczłowieczenia swego bohatera - należy do tego gatunku.

Uosobienie zła

Hitler na swój sposób wciąż żyje w kulturze jako reprezentant tajemnicy zła - niemieckiego, europejskiego, ludzkiego. Wydaje się, że tak powinno zostać jak najdłużej - jeżeli w nas, wychowanych po wojnie, postać Hitlera tkwi tak głęboko, będzie to możliwe jeszcze przez parę pokoleń.

W symbolicznych jasełkach naszej zbiorowej wyobraźni musi być miejsce dla złego Heroda. Nie trzeba wstydzić się słowa "zło", które w dzisiejszym świecie ulega niebezpiecznej relatywizacji, a w pewnych sytuacjach staje się niemal niepoprawne politycznie. Jego dzisiejsi reprezentanci - terroryści, uważani przez niektórych za godnych następców Hitlera - mają prawo głosu, swoich rzeczników, reprezentują "inny punkt widzenia", politycznie usprawiedliwiany. I też uznawani są za bohaterów. Dopiero gdy giną dzieci, odkładamy argumenty i mówimy: czyste zło. Ale czy zło da się sfotografować? Wobec narastającej lawiny zła kino, kultura masowa, są bezradne. Nie umieją go nazwać. Film o Hitlerze również nie pomoże.

O genezę hitlerowskiego zła wciąż spierają się historycy. Historia zna wielu tyranów i bezprzykładne zbrodnie. Hitler jednak przekroczył jakąś granicę. "Wypowiedział wojnę całemu dotychczasowemu pojmowaniu świata" - mówi historyk Joachim Fest, autor książki o upadku Trzeciej Rzeszy, na której m.in. oparto scenariusz filmu. Pytanie, czy był szaleńcem, czy człowiekiem normalnym, staje się bezzasadne. Było to "rozpasanie, wykraczające daleko poza obłęd". W biografiach Hitlera powraca nierozstrzygnięte pytanie, na ile był on wyjątkiem, a na ile produktem niemieckiej ideologii i tradycji.

Miał radykalną, obłędnie spójną koncepcję świata. Inaczej niż dawni tyrani, wojnę i mord traktował nie jako środek, ale jako cel sam w sobie. "Mord jako prawość, jako święty obowiązek, ofiarny mozół i tytuł do chwały. Ludobójstwo nie jako odwet czy zemsta, ale jako misja historyczna" - tak definiował hitleryzm Stanisław Lem. A przy tym oczywiście Hitler mógł być "miłym starszym panem, który powitał nas przyjaźnie"- jak wspomina go sekretarka.

Hitler przestaje straszyć

Co właściwie znaczy "obiektywizacja", "uczłowieczenie" postaci Hitlera? Uciekając od karykaturalnych lub demonizujących przedstawień, poprawny film Hirschbiegela prowadzi do drugiej skrajności: trywializacji. Myśl, że jego bohater "był przecież także człowiekiem", jest przecież stuprocentowo banalna. Ale tak już jest, że wobec ekspansji zła, o której donoszą nam media, i które w formie krwawej fikcji przelewa się przez kinowe ekrany, Hitler przestaje straszyć. Niebezpiecznie traci nimb wyjątkowości. Przestaje też być niewysłowionym wyrzutem niemieckiego sumienia, można go wreszcie wyciągnąć z bunkra. I to właśnie robi film "Upadek".

Mimo faktograficznej wierności nie mamy tu do czynienia z chłodną, paradokumentalną rekonstrukcją, która ma "dawać do myślenia" i odsyłać do bogatej literatury faktu. "Upadek" to kino, które działa na emocje i w ramach terapii podsuwa widzowi różnego rodzaju sentymenty i skojarzenia, mające pomóc zrozumieć dramat, uczynić go znośnym, a w rezultacie przegnać demona.

Dramat ten polega na zbiorowym omamieniu. Z jednej strony mamy nieokiełznaną wolę Hitlera, który w oblężonym Berlinie chce wierzyć w militarne ocalenie. Gdy przekonuje się o nieuchronności klęski, woła: jeśli przegramy wojnę, nie ma znaczenia, że naród zginie!

Ze strony jego sztabu mamy do czynienia z "uległością przekraczającą wszelką miarę i wszelką odpowiedzialność" - jak pisze Fest. Jednak film, w dążeniu do uczłowieczenia swoich bohaterów i zobaczenia ich w kategoriach już skądś znanych, akcentuje coś innego: przywiązanie do idei. Ci ludzie są wierni do końca - jak generał, który melduje się, aby go rozstrzelać. Jak Albert Speer, pochylający się wraz z Hitlerem nad makietą przyszłego Berlina. "W prawdziwych tragediach nie ma miejsca dla sługusów. Również na scenie historii" - pisze Fest o otoczeniu Hitlera.

W filmie jednak dochodzi do uwznioślenia. Hirschbiegel włącza do gry atut współczucia. Na miejsce przerażającego, dusznego nihilizmu wdziera się element tragedii. Widzimy przywódców narodu omamionych wiarą. I dzieci, które za tę samą wiarę walczą na ulicach Berlina. A Hitler, na moment przed swoim odejściem dumający pod portretem Fryderyka Wielkiego, czy nie zostaje włączony do szeregu wielkich, choć zbrodniczych postaci historii? Czy nie jest człowiekiem honoru, gdy puszcza wolno Speera, który opuszcza kwaterę, aby ratować życie, a on sam zostaje na posterunku? Magda Goebbels, gdy truje swoje dzieci z miłości do idei, która przegrała, czy nie ma w sobie tragizmu Medei? Winna jest historia, a nie ludzie. Hirschbiegel raz po raz zachodzi nas od tyłu, bierze na sentyment, każe wczuć się w postacie bohaterów, przejąć ich punkt widzenia. Robi to zapewne dla rzetelności spojrzenia, ale jakby mimochodem następuje przesunięcie bohaterów "Upadku" z kategorii zbrodniarzy do kategorii postaci tragicznych.

"Chodźcie, dzieci, pożegnać się z wujkiem Hitlerem i ciocią Ewą...".

Uciekając się do sentymentalizmu, łatwiej i nam pożegnać się z Hitlerem, tak jak łatwo było pożegnać komunizm w "Good bye, Lenin". Kwestia odpowiedzialności za wojnę i winy - tak trudna do udźwignięcia - gdzieś się rozmywa, znika. Tragizm uwodzi. Dziejowy horror oddala się. Natura ludzka wszystko wytłumaczy. Nie wiadomo tylko, co zrobić z poczuciem winy, gdzie je umieścić, i po co je kultywować?

Zajrzyjmy mu w twarz

W pierwszej scenie wchodzimy do bunkra Hitlera wraz z kandydatką na jego sekretarkę Traude Junge. Towarzyszy temu napięcie i lęk, jak w horrorze. Lecz ani ona nie przypomina policjantki z "Milczenia owiec", ani on Hannibala Lectera. Pierwsze pojawienie się Brunona Ganza (to on gra Hitlera) jest zaskakujące. Nie ma w nim śladu hitlerowskiej grozy. Jego Hitler jest ściszony, subtelny i ciepły, jakby chciał za wszelką cenę zaprzeczyć wizerunkowi rozwrzeszczanego demona. "Nie bójcie się, zajrzyjcie mu w twarz" - mówi tą sceną Hirschbiegel.

Ostatnia scena: kwiecień 1945. Hitlera już nie ma, Berlin zdobyty, kapitulacja podpisana. Sekretarka nie popełnia samobójstwa wraz ze swoimi chlebodawcami. Przedziera się przez kordon czerwonoarmistów, zaczyna nowe życie. Oczami tej niezbyt rozgarniętej osoby oglądamy upadek Trzeciej Rzeszy. Jest ona tu reprezentantką widza - przeciętnego Niemca, który najpierw był wierny swemu wodzowi, później "nie poczuwał się do odpowiedzialności za zbrodnie hitleryzmu", a w końcu zrozumiał, że brał w nich udział - jak stwierdza prawdziwa Traudel Junge w dokumentalnym epilogu "Upadku". Po czym dla porządku idzie informacyjny napis o milionach ofiar.

Co właściwie budzi mój opór przy tego rodzaju oscarowych, perfekcyjnie spreparowanych przedsięwzięciach? Mam wrażenie, że w "Upadku" żegnamy się z hitlerowskim złem, tak jak w "Pianiście" koncertem chopinowskim żegnaliśmy się z Zagładą. Czy nie na tym właśnie polega doskonały kicz, że czyni znośną, strawną i dostępną potworność, która nie mieści się w głowie?

"Upadek", reż. Oliver Hirschbiegel, Niemcy