Jeśli John Kerry zostanie prezydentem, spróbuje zmienić styl amerykańskiej polityki zagranicznej. Jednak w polityce wewnętrznej będzie zdany na Kongres, w którym większość mają Republikanie. We wtorek mieli dużą szansę ją umocnić. Stąd też "flagowe" obietnice z programu Kerry'ego: reforma systemu opieki zdrowotnej czy podwyższenie podatków dla najbogatszych zapewne utkną w kongresowych komisjach.
Jeśli prezydentem będzie Bush, to - jak wiele razy podczas pierwszej kadencji - szybko się przekona, że niewielka większość w Kongresie to za mało dla wprowadzenia swoich kandydatów do sądów federalnych (w tym kluczowego Sądu Najwyższego), uchwalenia reform podatkowych czy reformy systemu ubezpieczeń społecznych.
A Biały Dom i Kongres to tylko jeden poziom, na którym widać głęboki podział w amerykańskiej polityce. Podobna sytuacja jest w wielu stanach, gdzie obie partie w stanowych kongresach walczą o każdy głos, a także na jeszcze niższym, lokalnym szczeblu.
- Bez politycznego centrum można wygrać wybory, jednak tak się nie da rządzić! - twierdzi republikański doradca Dan Schnur. - Nie wiem, w jaki sposób prezydent, ktokolwiek nim będzie, wyciągnie rękę do tych 49 procent społeczeństwa, które przez ostatnie sześć miesięcy ignorował.
Cztery lata temu Bush zebrał 47 proc. poparcia (50 455 166 głosów), a Al Gore - 48 proc. (50 992 355).
W tym roku te liczby będą trochę wyższe dzięki lepszej frekwencji, jednak żaden z kandydatów nie uzyska znaczącej - kilku-kilkunastoprocentowej - przewagi.
Demokraci chętnie powtarzają, że to Bush tak bardzo podzielił amerykańskie społeczeństwo. Wystarczy jednak porównać wyniki tegoroczne i te sprzed czterech lat, by zauważyć, że Ameryka była już podzielona, zanim Bush objął władzę.
Jedyny wyjątek to sytuacja po 11 września, gdy naród się zjednoczył, a prezydent miał 80 proc. poparcia. Potem przyszła jednak wojna w Iraku i polityczna sytuacja wróciła do punktu wyjścia.
Czy gdyby Bush nie zdecydował się na zaatakowanie Iraku, coś by to zmieniło?
- Z pewnością bez większych problemów zostałby wybrany na drugą kadencję - mówi "Gazecie" John Fortier, politolog zajmujący się badaniami popularności amerykańskich prezydentów. - Ale mówiąc "bez większych problemów", mam na myśli wynik wyborów w rodzaju 52:48, w najlepszym wypadku 55:45. Na wyborczy pogrom typu 60:40 we współczesnej Ameryce nie ma szans. Bush miał olbrzymią popularność po 11 września, ale to było chwilowe, nie do utrzymania. Ta popularność spadła by nawet bez wojny w Iraku, co najwyżej trochę wolniej.
W dłuższej perspektywie tak kontrowersyjna, a zdaniem wielu - radykalna prezydentura Busha podkreśliła tylko podział w amerykańskiej polityce, zaogniła go, ale - jak pokazują wyniki poprzednich wyborów - niekoniecznie pogłębiła.
W badaniach Instytutu Gallupa w ubiegłym roku 45,5 proc. Amerykanów określiło się jako Republikanie lub "bliscy tej partii", a 45,2 jako Demokraci lub "bliscy Demokratom". Tymczasem w latach 70. Demokraci mieli 21 procent przewagi, w latach 80. - 11 procent, a w latach 90. - 7 procent.
Podział w amerykańskiej polityce jest przedmiotem wielu badań. Oczywiście badacze wysnuwają różne wnioski.
Jedni twierdzą, że to efekt zmian w amerykańskim społeczeństwie. Zwiększają się np. różnice w religijności społeczeństwa. Instytut badawczy Pew stwierdził, że 63 proc. Amerykanów, którzy często chodzą do kościoła, głosuje na Republikanów. A 62 proc. tych, którzy do kościoła chodzą rzadko lub w ogóle - wybiera Demokratów.
Wymierają też Demokraci, którzy wychowali się w czasach kultu Roosevelta.
Republikanie z kolei w ostatnich dwóch dekadach zaprezentowali społeczeństwu wielu popularnych polityków przekonujących do konserwatywnych poglądów - od Ronalda Reagana, przez młodego Busha i Johna McCaina, po Giulianiego i Schwarzeneggera. A Demokraci mieli tak naprawdę tylko Clintona...
Amerykański system wyborczy, w którym okręgi wyborcze do Kongresu wyznacza się tak, by obejmowały one jak najbardziej jednolitą politycznie lokalną społeczność, powodują, że coraz częściej do Waszyngtonu trafiają kongresmani zatwardziali ideologicznie. Radykałowie z prawej strony i radykałowie z lewej. To utrudnia nie tylko rządzenie krajem i wiąże ręce prezydentowi, ale też rozpala co chwila spory polityczne.
Zwykli Amerykanie nigdy nie bali się sporów politycznych, jednak w tegorocznych wyborach poziom animozji, agresji i złej woli przerasta wszystko, co ludzie pamiętają.
Gazety prawie codziennie drukują opowieści o rodzinach podzielonych z powodu wyborów, o niedzielnych obiadach albo imieninach wujka zakończonych wielką kłótnią o Busha lub Kerry'ego. W tegorocznej kampanii oba sztaby rozprowadziły kilka razy więcej niż cztery lata temu naklejek wyborczych i dużych plakatów, które Amerykanie lubią umieszczać na trawniku przed domem. Efekt - do policji w całej Ameryce napływają doniesienia o kradzieży plakatów z trawników ("Mnie już ukradli cztery razy, ale teraz się zabezpieczyłam i mam w garażu całą stertę zapasowych plakatów!" - opowiada pewna kobieta) czy porysowaniu samochodów, które miały naklejkę.
- Ten podział jest wyolbrzymiany - uważa jednak Morris Fiorina, politolog ze Stanford University, autor książki "Wojna kulturowa? Mit o podzielonej Ameryce". - Amerykanie dzielą się podczas wyborów, jednak jeśli chodzi o poglądy, wcale nie są od siebie tak odlegli. Większość się zgadza, że trzeba twardo walczyć z terroryzmem. Większość sprzeciwia się małżeństwom gejów, ale nie chce ich dyskryminacji. Większość popiera prawo do aborcji, ale ograniczone.
- Gdy się słucha ludzi, podziału tak bardzo nie widać - twierdzi prof. Fiorina. - Dopiero gdy się posłucha polityków...