- Czy chcesz mi powiedzieć to, co myślę, że chcesz mi powiedzieć?
W głosie George'a Busha niedowierzanie zmieniało się w wyraźny gniew. Był już prawie ranek 8 listopada 2000 roku. Właśnie po raz drugi tej nocy odebrał telefon od Ala Gore'a. - Nie wiem, czy cię dobrze rozumiem. Naprawdę dzwonisz, by odwołać swoje przyznanie się do porażki?
- Nie musisz tak od razu się denerwować. Po prostu sytuacja radykalnie się zmieniła - odparł Gore, który telefon do Busha wykonał dosłownie na chwilę przed wejściem na trybunę przed swoją siedzibą w Nashville by uznać zwycięstwo Busha. W ostatniej chwili przyszły informacje, że sytuacja na Florydzie jest nadal kompletnie niejasna.
- Ale przecież wszystkie telewizje już ogłosiły wyniki, a Jeb mówi, że te liczby są prawdziwe! - Bush nadal nie mógł uwierzyć, że Gore nie uznaje porażki. Przecież jego brat Jeb Bush, gubernator Florydy, stwierdził, że wyniki już się nie zmienią.
- Twój braciszek na pewno nie będzie wyrocznią w tej sprawie - wycedził Gore i skończył rozmowę.
Rozpoczęło się 37 dni, które na zawsze zmieniły polityczną historię Ameryki. Po wyborach 2000 r. żadna kolejna elekcja prezydenta nie będzie już taka jak kiedyś.
W 2000 r. w kilku stanach przesądziły pojedyncze głosy. W Nowym Meksyku Gore wygrał różnicą 366 głosów, w Wisconsin 5708 głosami, w Iowa - 4144. Z kolei w New Hampshire Bush uzyskał przewagę 7211 głosów. Skoro w każdym stanie głosowały setki tysięcy (New Hampshire i Nowy Meksyk) albo miliony wyborców (w pozostałych), niemal wszędzie były to najbardziej zacięte wybory w historii. Jednak tylko na Florydzie, gdzie według oficjalnych wyników Bush wygrał różnicą 537 głosów (na prawie 6 mln oddanych), doszło do wielotygodniowej wojny polityczno-prawniczej.
Gdy Al Gore odwołał przyznanie się do porażki, jego sztab natychmiast zaczął działać. O szóstej rano na Florydzie wylądowała pierwsza awionetka z prawnikami. Ale już w pierwszych godzinach potężnego zamieszania ludzie Gore'a popełnili błąd, który mógł kosztować prezydenturę.
Najwięcej alarmujących informacji o nieważnych, niepoliczonych głosach, źle zaprojektowanych kartach do głosowania, bezprawnych a masowych przypadkach odmawiania wielu osobom prawa głosu napływały na Florydzie z czterech hrabstw. Zgodnie z prawem po terminie wyborów każdy sztab miał 72 godziny na złożenie wniosku o ręczne przeliczenie głosów (normalnie liczą je maszyny). Ludzie Gore'a złożyli wnioski o ręczne liczenie w tych czterech hrabstwach, które w każdych wyborach głosowały tradycyjnie na Demokratów. Gdyby zażądali ręcznego przeliczenia wszystkich głosów w całym stanie, możliwe, że dziś Al Gore walczyłby o drugą kadencję...
- Gore był tak skoncentrowany, by odrobić te kilkaset głosów straty, że skupił się na szukaniu ich w czterech demokratycznych hrabstwach. Nie chodziło mu o szersze poszukiwanie prawdy - wspomina Robert Greenwald, autor filmu o wyborach na Florydzie.
W następnych tygodniach Gore zmienił stanowisko, ale termin upłynął. Oba sztaby uwikłały się w morderczą walkę w sądach. Po stronie Busha stały władze Florydy rządzonej twardą ręką przez jego brata. Po stronie Gore'a - stanowy sąd najwyższy, który zarządził ręczne liczenie na całej Florydzie.
O wszystkim rozstrzygnął jednak Sąd Najwyższy w Waszyngtonie składający się z pięciu sędziów uznawanych za konserwatywnych i pięciu liberałów. 12 grudnia 2000 r., 37 dni po wyborach, większością 5:4 stwierdził: trwające w kilku hrabstwach ręczne liczenie trzeba natychmiast zakończyć, bo z powodu bałaganu w przepisach wszędzie odbywa się ono według innych procedur. I w trosce o to, by każdy głos był traktowany tak samo, pierwotne wyniki wyborów ogłoszone 26 listopada przez władze Florydy trzeba uznać za ostateczne.
Po wyborach kilka organizacji przeprowadziło własne próby odtworzenia "prawdziwego" wyniku. Wszystkie się od siebie różniły, bo najwięcej zależało od kryteriów: czy trzymamy się ściśle litery prawa, czy próbujemy odtworzyć intencję głosującego.
W najbardziej kompleksowej analizie przeprowadzonej przez ekspertów University of Chicago stwierdzono: Gdyby Sąd Najwyższy zgodził się na wniosek Gore'a na ręczne przeliczenie głosów w wybranych hrabstwach, i tak wygrałby Bush (ale różnicą 42 głosów).
Gdyby jednak przeliczono wszystkie głosy na Florydzie i w przypadku kwestionowanych głosów nieważnych próbowano, jak zalecają przepisy, interpretować intencję wyborców - wybory mógłby wygrać Gore. W tym wypadku wiele by jednak zależało od przyjętych standardów interpretacji.
Wniosek: Wybory na Florydzie wygrał Bush, choć z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że tego dnia poszło zagłosować więcej zwolenników Gore'a...
Choć w całej Ameryce toczy się zacięta kampania, takiego cyrku jak na Florydzie nie ma nigdzie, bo cyrk z roku 2000 nigdy się nie skończył. A rozpoczęcie w ubiegłym tygodniu - dla wszystkich chętnych - tzw. wczesnego głosowania zamiast sytuację rozładować, tylko ją rozpaliło.
Oto obrazki z tylko jednego dnia politycznego życia Florydy:
W ponad sześćdziesięciu miejscach w całym stanie stoją kilometrowe kolejki do głosowania. Gdy otwierają się drzwi lokalu, niektórzy skandują: Dołożyć Bushowi! Dołożyć Bushowi! I idą głosować. Inni awanturują się, pokazują palcami na zdenerwowanych urzędników, zaniepokojonych, że komputery przestały działać.
W Jacksonville demonstrację do lokalu wyborczego prowadzi murzyński przywódca pastor Jesse Jackson. Tłum śpiewa piosenki znane z okresu walki o prawa obywatelskie w latach 60.
W tym samym czasie w Tallahassee stanowy Sąd Najwyższy odrzucił wniosek związków zawodowych domagających się, by wyborcy na Florydzie mogli oddać głos nie tylko w przypisanym sobie lokalu, lecz w każdym obwodzie.
W Miami jakiś pastor stoi przed lokalem wyborczym i śpiewnym rymem zachęca wszystkich przechodzących do głosowania: "Każda duszyczka wrzuca głos do koszyczka!".
W West Palm Beach stanowa kongresmenka Shelley Vana próbuje postawić na nogi cały świat, bo podczas głosowania wręczono jej kartę wyborczą z brakującą jedną stroną.
Co będzie się tu działo 2 listopada i w następnych dniach?
- Nasze czytniki potrafią rozpoznać krzyżyk zrobiony każdym ołówkiem. I każdym długopisem! - Teresa LePore cierpliwie tłumaczy przez telefon zatroskanemu wyborcy, że karty, którą wysłał pocztą, nie wypełnił ołówkiem nr 2... To najnowsza z plotek i strzępków informacji, które obiegają niemal codziennie Florydę. Ktoś gdzieś przeczytał, że karty powinno się wypełniać ołówkiem nr 2. I urzędy oraz lokale wyborcze w całym hrabstwie Palm Beach dostają dziesiątki telefonów.
Teresa LePore jest komisarzem wyborczym w Palm Beach. Sympatyczna kobieta w średnim wieku i z rozjaśnionymi włosami choć jest tylko urzędniczką średniego szczebla w prowincjonalnym urzędzie, nosi ciężkie brzemię. To ona w 2000 r. sporządziła projekt karty do głosowania dla hrabstwa. To ona nie przewidziała, że nierównomierne rozmieszczenie nazwisk kandydatów na dwóch widzących się stronach karty może spowodować pomyłki u głosujących. Że ponad 2500 osób w Palm Beach deklarujących chęć głosowania na Gore'a przebije kartkę w nieodpowiednim miejscu i zagłosuje na prawicowca Pata Buchanana.
To przez Teresę LePore - twierdzi wielu mieszkańców Florydy - Gore'owi zabrakło 537 głosów. Gdy LePore słyszy dziś pytanie - pewnie po raz tysięczny w ciągu ostatnich czterech lat: Czuje się pani odpowiedzialna, że Amerykanie wybrali nie tego prezydenta, którego chcieli, krzywi się tylko i nic nie odpowiada. Latem przegrała wybory na następna kadencję i komisarzem wyborczym będzie tylko do stycznia.
- Wszyscy pamiętają, że wybory w 2000 r. były tak zacięte. Ale do tegorocznych nie będą mieć porównania! - przepowiada Brian Crowley z dziennika "Palm Beach Post". - Cztery lata temu nikt nie miał w pamięci "oszukanych wyborów", nie było wojny w Iraku. A Bush nie miał za sobą czterech lat tak kontrowersyjnej prezydentury.
Już dziś w sądach Florydy toczy się kilka procesów związanych z wyborami. Najczęściej chodzi o błahe kwestie. Ale na Florydzie nie ma kwestii "błahych". Wszyscy wszędzie węszą nadużycia, spiski, próby oszustwa.
Nowe elektroniczne maszyny do liczenia głosów - działały dobrze w wyborach kongresowych w 2002 r. oraz wiosną w prawyborach - nie mogą drukować papierowego dowodu głosowania. W razie problemów nie będzie czego przeliczać ręcznie. A kto dziś wierzy komputerom?
Ale głośno oprotestowane elektroniczne terminale wyborcze to tylko pretekst. Gdyby ich nie było, znalazłoby się coś innego.
Może różnica między rywalami będzie tym razem inna. Może wyniesie 100 głosów, a może 5000.
Ale powtórce z Florydy - na Florydzie - na pewno to nie zapobiegnie.