Raport o polskim złodziejstwie

Jadę do Kielc okraść hipermarket. Zacznę od batonika. Ja, Wojciech Staszewski, złodziej, lat 37. Piszę o sobie "złodziej" nie tylko z powodu planowanej kradzieży. Bywam złodziejem na co dzień - jak niemal każdy. Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci "Gazetą".

CO? Słodycze. JAK? W majtkach

Paweł S. ze Słupska (niezłodziej, lat 31) do Warszawy przyjechał pięć lat temu. Znalazł pracę w galerii handlowej, w sklepie z markowymi ciuchami. Obroty po 100 tysięcy złotych dziennie (niemal dziesięć razy więcej niż dziś), więc szef nie zwracał uwagi na "straty". Co dzień schodziły setki bluz, ginęły dziesiątki. Klienci wchodzili do przymierzalni z dwiema, wychodzili z jedną w ręku i drugą pod kurtką.

Obsługa też musiała jakoś żyć. Pracownicy mogli bez limitu kupować towar z 40-procentową zniżką. Jeśli klient interesował się kurtką skórzaną za 1000 złotych, pracownik sprzedawał mu ją za 800. Sam był 200 zł do przodu.

- Ludzie zarabiali po 2 tysiące, a "kupowali" miesięcznie za 20 tysięcy - opowiada Paweł.

Kiedyś pojechał na lotnisko odebrać paletę staników. - Halo, kierowniczko, brakuje kilku kartonów.

- Celnicy sobie wzięli, normalne - kierowniczka uspokoiła Pawła. Kazała brać, co jest.

- Nie wziąłeś sobie jednego kartonu? Skoro to normalne?

- Nie. Frajer byłem. Szkoda.

Paweł wychował się w religijnym domu, ale od małego jadł słodycze z majtek własnej matki. Anna S. (złodziejka, lat 56) latami wynosiła je ze słupskiej spółdzielni cukierniczej. I jeszcze cukier w woreczkach - przez cały PRL ani razu nie kupiła cukru w sklepie.

Były w spółdzielni dwie afery. Milicja robiła rewizje po domach. W mieszkaniach dziesięciu pracowników uzbierała się nyska cukru. U Anny S. rewizji nie było. Była płotką. Najwięcej kradły brygadzistki - w spółdzielni finansowa elita.

Na emeryturze Anna S. przeżyła nawrócenie. Poszła do prezes spółdzielni (jak mówi, jedynej, która niczego z zakładu nigdy nie ukradła) i przyznała się.

Prezes ją rozgrzeszyła. - Powiedziała, że to nic, bo dla dzieci brałam, że kajać się powinny te, co na handel kradły.

CO? Bigos. JAK? Pod wpływem

To przez warcholstwo szlachty - uważa prof. Elżbieta Kaczyńska, historyk prawa z Uniwersytetu Warszawskiego. Mieliśmy słabe mieszczaństwo, nie powstał więc etos uczciwej pracy. A szlachta dorobkiewiczostwem gardziła. W dodatku nie szanowała władzy i narzucanych przez nią praw. Nie mieliśmy też nigdy monarchii absolutnej, która by posłuszeństwo wymusiła.

To nie szlachta - oponuje prof. Janusz Tazbir. Szlachta nie uznawała tylko tej władzy, której sama nie wybrała. Demoralizacja zaczęła się dopiero w epoce zaborów. Nieuczciwość wobec zaborczego państwa była formą patriotycznego oporu. Okupacja i komunizm tylko wzmocniły tę postawę.

- Na dobre kraść nauczyliśmy się dopiero w socjalizmie - twierdzi prof. Juliusz Gardawski, który w Szkole Głównej Handlowej bada postawy polskich robotników. - Ten ustrój rozmył normy moralne, a od połowy lat 50. zupełnie stracił zęby i nie był w stanie kontrolować ludzkich zachowań.

Ale czy rzeczywiście to z powodu zaborów w zamojskiej kawiarni w ciągu miesiąca wyparowuje jedna trzecia łyżeczek? - Sezon na złodziei pokrywa się z sezonem wycieczek szkolnych - mówi Magda G., szefowa kawiarni. Czy to z powodu okupacji w stołecznym sklepie z armaturą łazienkową złodzieje masowo wykręcają uchwyty do szafek, a z cmentarza na warszawskich Powązkach wynoszą mosiężne ozdoby (na złom), stare fotografie nagrobne (do antykwariatów) i kwiaty (znowu potem sprzedawane pod cmentarzem)? Czy to przez komunizm z państwowej instytucji ktoś niedawno ukradł kamerę na złodziei? A w innej ktoś przelewał do słoiczków mydło z dozowników?

Z warszawskiego zoo skradziono rok temu trzy papugi karmazynki. W sierpniu tego roku z gdańskiej firmy budowlanej - ważący 400 ton stalowy most (wartości 1,8 miliona złotych). Również w sierpniu 38-letni mieszkaniec powiatu częstochowskiego - pod wpływem alkoholu - włamał się do sąsiada i ukradł garnek z bigosem; kiedy policja przyjechała na miejsce, bigosu już nie było. Czy to wszystko są konsekwencje naszych pokręconych dziejów?

CO? Krowy. JAK? Chwalebnie

Złodziejska tradycja ma jakieś 10-12 tysięcy lat. Tak uważa Bogdan Pawłowski, antropolog z Uniwersytetu Wrocławskiego. Kradzież weszła nam w krew w neolicie, kiedy ludzkość przestawiła się ze zbieractwa i myślistwa na wytwórczość. Przecież łatwiej było zwędzić komuś łuk, niż męczyć się nad jego produkcją przez wiele dni. Wytwarzaliśmy coraz bardziej pracochłonne dobra, więc i kradzież stawała się coraz bardziej opłacalna.

Dlaczego mimo to kradzież potępiono?

Winna międzyplemienna rywalizacja. Większe szanse na zwycięstwo mają grupy, których członkowie współpracują ze sobą. Skłócone plemiona przegrywały. Tymczasem kradzież (narzędzi, zboża, samicy) była głównym źródłem konfliktów. Trzeba było z tym skończyć.

Oczywiście ukraść krowy członkom wrogiego plemienia (- Albo proporczyk z sąsiedniego obozu harcerskiego - podpowiada Bogdan Pawłowski) to zupełnie inna, chwalebna sprawa.

I tak narodziła się uniwersalna etyka Kalego. Kraść naszym to hańba. Zabrać coś "onym" - chluba.

CO? Czas. JAK? Masowo

- Za PRL-u na Boże Narodzenie hutnicy robili sanki, a na Wielkanoc świeczniki. Piękne były - opowiada Tomasz R. (niezłodziej, lat 49) z walcowni Huty Warszawa (obecnie Lucchini Warszawa). - Wynosiło się wszystko: lampy do telewizorów, posrebrzane styki z suwnic, drut miedziany, cegły, cement, drewno.

W hucie mówią, że niejeden dom w pobliskich Łomiankach powstał z materiałów ukradzionych z huty. Do dziś, kiedy na hali zawieruszy się śrubokręt, hutnicy się śmieją: "Gdzie ten śrubokręt? W Łomiankach!".

Śrubokrętów zresztą nigdy się z huty nie kradło. Kiepskie były.

Ale kiedy do polskich fabryk wszedł zagraniczny kapitał, to nie śrubokręty i cegły bolały nowych właścicieli najbardziej. Najczęściej kradziony był czas. Robienie fuch na służbowym sprzęcie w godzinach pracy w Peerelu było jeszcze powszechniejszej niż "klasyczne" złodziejstwo. Prof. Juliusz Gardawski przebadał w 1991 roku 2,5 tysiąca robotników. Dla 30 procent z nich złodziejstwo w pracy nie było problemem. Dla fuch przyzwolenie było znacznie większe - aż 70 procent.

- Fuchy tępimy, ale drobnymi kradzieżami nikt się u nas nie przejmuje - potwierdza Marek Serafin (dyrektor z Huty Lucchini Warszawa). - Czy to zresztą jest kradzież, jak ktoś weźmie sobie długopis? Co to znaczy, że ktoś ukradnie klucz za 10 złotych? My obracamy miliardami! Lepszy swój złodziej niż obcy.

Zamurowało mnie. Przecież to mówi dyrektor prywatnej huty. Czy z przyzwolenia na małą kradzież nie rodzi się wielkie złodziejstwo?!

- Niekoniecznie - wyjaśnia dr Bogusław Pawłowski. - Już u naczelnych pojawia się "tolerowana kradzież". Kiedy szympans upoluje koczkodana, a jest najedzony, pozwala ukraść sobie zdobycz. Bo jej ochrona byłaby kosztowniejsza niż strata.

Ale nawet u małp złodziej ma poczucie, że robi coś nie tak: chwyta zdobycz i ucieka. A czy my się wstydzimy kradzieży?

CO? Kosmetyki. JAK? Bezbożnie

Na linii kas umundurowani ochroniarze. Pod sufitem ponad sto kamer. Po sklepie krąży kilkoro detektywów udających klientów. Cały dzień snują się po alejkach z koszykami i słuchawkami w uchu. Dzięki temu są w kontakcie z monitoringiem - w pokoju ukrytym na zapleczu przed kilkoma monitorami siedzi dwóch pracowników ochrony. Joystickami przełączają się z kamery na kamerę, obracają je, przybliżają obraz. Mogą sprawdzić godzinę na zegarku klienta.

Na dziesięć wykrytych kradzieży w hipermarkecie średnio tylko jedna zostaje ujawniona dzięki elektronicznym zabezpieczeniom, tym, które dzwonią w bramkach (doczepia się je do wszystkich towarów powyżej 50 zł i do "chodliwych" drobiazgów). Reszta dzięki detektywom i monitoringowi - pół na pół.

Codziennie wpada na kradzieży pięć-sześć osób. - To 30, najwyżej 40 procent złodziei - ocenia Robert S., szef ochrony jednego z hipermarketów (jego kierownictwo zastrzegło: bez nazwy, bez nazwisk, bo złodziejski kontekst szkodzi marce).

Na podstawie rozmów z ochroniarzami hipermarketów na warszawskiej Pradze i Woli próbuję stworzyć portret przeciętnego polskiego sklepowego złodzieja. Wyobrażałem sobie, że musi być bezrobotny, bo zawsze, kiedy bezrobocie rośnie o 5 procent, o 2-3 procent wzrasta przestępczość. A jak nie bezrobotny, to z dochodami znacznie poniżej średniej - kradzieżą stara się podciągnąć do rosnącej krajowej średniej posiadania. Okazuje się jednak, że nie ma grupy społecznej, która nie kradnie. Na monitoringu w hipermarkecie opowiadają mi historie niebywałe:

Zakonnica wynosiła kosmetyki. Ochrona wezwała przeoryszę. - Córko! Diabeł cię opętał? - spytała. A zakonnica: - Nie, matko przełożona, to Pan Bóg mnie opuścił.

Ksiądz próbował ukraść zestaw długopisów. Tłumaczył się, że ma biedną parafię. W końcu zapłacił i wręczył ochroniarzom po świętym obrazku.

Nauczycielka przymierzyła nowe buty, a stare wepchnęła pod regał. Potem prosiła, żeby nie zawiadamiać szkoły. Tłumaczyła, że chciała sprawdzić, czy alarm zadziała.

Policjant chciał ukraść elektryczną szczoteczkę do zębów. Inny (przyszedł z żoną i małym dzieckiem na duże zakupy) wynosił worki do odkurzacza - "z zawodowej ciekawości".

Pracownica Urzędu Ochrony Państwa ukradła rajstopy.

Matka założyła dziecku kurtkę za 240 zł i usiłowała je szybko wyprowadzić do toalety.

Ojciec wyjął z pudełka kasetę wideo i wepchnął ją sześcioletniemu synowi pod kurtkę. Potem w pokoju ochrony nakrzyczał na syna, że kradnie.

- W supermarkecie budowlanym dobrze ubrane małżeństwo długo modliło się nad wielką otwartą puszką z białą farbą. Ile się można gapić na biały kolor? - śmieje się detektyw Magda Z. - Śledziliśmy ich na monitorze, potem ściągnęliśmy na zaplecze. Wpakowali do puszki baterię łazienkową za 800 zł. Ona była prawnikiem, on kardiochirurgiem. Wyciągnęli plik pieniędzy, chcieli zapłacić.

Złodzieje zwykle znają reguły gry - w pokoiku ochrony od razu wyjmują łupy. Szanowani obywatele czasami idą jednak w zaparte. Jak kobieta, która wepchnęła sobie w majtki tubkę kleju - zmiękła dopiero na widok policjantki. Najgorzej jest w dobrych dzielnicach. Chłopcy z bogatych domów zaraz zaczynają się kłócić, rozpierają się na krześle i dzwonią z komórki po pomoc. A dobrze ubrani mężczyźni krzyczą: - Jeśli mam zakupy za 300 złotych, to mi się ten batonik należy!

Taka promocja.

Ale nie zawsze tak jest. W 1996 roku 14-letni Marcin został przyłapany na kradzieży batona w Globi na warszawskim Ursynowie. Ochroniarze kazali mu przynieść 40 zł na zapłacenie kary. Zatrzymali jego kolegę jako zakładnika. Chłopak wszedł do najbliższego wieżowca. Skoczył z dziesiątego piętra.

- Cicho, cicho! - przerywa opowieść detektyw Dorota M. Pokazuje mi na monitorze siwiejącego 50-latka. Niebieska kurtka, czyste dżinsy - nie wygląda na złodzieja, ale... Biegnę do hali.

CO? Soczek. JAK? Do dna

Wypatrzony przez Dorotę M. klient kręci się między regałami i popija soczek z butelki.

- Klasyczni złodzieje to nic. Najwięcej tracimy właśnie na konsumpcji - opowiada Robert S. - To plaga. Szczególnie latem. Klient bierze sok, loda, ciastko, czasem paczkowane kabanosy, zjada, próbuje porzucić opakowanie.

Nowe zjawisko to pakerzy: podjadają odżywki białkowe. Ich jeszcze można złapać na gorącym uczynku. Na podjadających orzeszki czy winogrona nie ma mocnych. Robert S. policzył, że gdyby każdy z 15 tys. klientów sklepu (tylu ich tu bywa codziennie) poczęstował się jednym winogronem, rozeszłaby się całodzienna dostawa.

Monitoring nagrywa konsumenta popijającego z butelki, żeby się potem nie wypierał. Ja razem ze sklepowymi detektywami staram się wytropić, gdzie złodziej ukryje butelkę.

- Wrzucił pod regał z napojami - Magda Z. wyjmuje z koszyka telefon, dzwoni do monitoringu. Nurkujemy po butelkę. W tym samym czasie ochroniarze zatrzymają konsumenta przy wyjściu. Spotykamy się w pokoju ochrony. Magda stawia butelkę na biurku.

- Ja tylko próbowałem. Ale mi soczek nie smakował.

- To dlaczego cały pan wypił?

- Przyznaję się do winy, coś mi strzeliło do głowy. Chciałbym pokryć straty.

CO? Zboże. JAK? Wisielczo

Za kradzież pan w dżinsach mógłby posiedzieć w więzieniu maksimum trzy lata. Ale kradzież jest przestępstwem dopiero powyżej 250 zł, a soczek kosztował 3.50. To "tylko" wykroczenie. Grozi za nie do 30 dni aresztu lub grzywna. Ochroniarze mają w takiej sytuacji zwykle propozycję nie do odrzucenia: zapłać za towar i podaj swoje dane (to ma zniechęcić do "recydywy"), a my w zamian nie zadzwonimy na komisariat i sprawy nie będzie (chyba że kradnie dziecko. Wtedy ochrona zawsze wzywa rodziców. To lekcja z samobójstwa Marcina).

Co na to policja?

- Jeśli obie strony się dogadają, nie ma powodu do naszej interwencji - uważa Marcin Szyndler z Komendy Głównej.

Jestem wściekły na tę bierność policji. Trzeba złodziei karać, i to dotkliwie! Profesor Tazbir opowiadał mi, że u nas obcinania rąk za złodziejstwo nie stosowano, bo kodeksy były jeszcze surowsze. Prawo magdeburskie stanowiło, że kto w nocy kradnie, zwłaszcza zboże, ma być powieszony.

Ale niech się nie cieszą zwolennicy zaostrzenia kar. Profesor opowiadał mi też, że nawet podczas publicznego wieszania kieszonkowców widzom ginęły sakiewki.

Więc może trzeba karać każde wykroczenie, choćby najmniejsze - jak chciał nowojorski burmistrz Giuliani? Przecież specjaliści nieustannie powtarzają: najbardziej odstraszający efekt ma nie surowość kary, ale jej nieuchronność. Zero tolerancji dla złodziei!

- Co pan? Kiedyś pewien powiatowy komendant zażądał zgłaszania policji każdej kradzieży w hipermarketach - opowiadał mi szef ochrony jednego z warszawskich hipermarketów. - Musiał więc otworzyć specjalny posterunek w sklepie. Szybko wycofał się ze swojego pomysłu. A wie pan, ile kosztuje sąd rozpatrzenie jednej sprawy o podjadanie w sklepie? Te wszystkie wezwania, posiedzenia, ekspertyzy.

I u nas więc działa paradoks najedzonego szympansa, któremu nie opłaca się gonić złodzieja.

Spisujemy protokół, 3,50 w kasie i żegnamy się z panem w dżinsach.

CO? Batonik. JAK? Klasycznie

Kolej na mnie. Będę kradł w kieleckim supermarkecie. Zakładam bluzę z luźnymi rękawami, żeby łatwiej ukryć trefny towar. To klasyczna metoda. Popularne jest też upychanie towaru w towar: satynowej bielizny do torby podróżnej, kosmetyków w pudło od odkurzacza.

Na Stadionie Dziesięciolecia można kupić złodziejskie torby z kartonu i folii aluminiowej dezaktywującej zabezpieczenia na płytach DVD.

DVD można też kraść na wózek. Niepełnosprawny co jakiś czas odchyla się do przodu, a jego pomocnik wrzuca mu płytę za plecy.

Pewna kobieta próbowała pod spódnicą wynieść komputer. Miała tam ukryte specjalne szelki.

Plagą jest też przeklejanie metek. Z taniego odkurzacza na drogi, z kiepskiej bluzki na firmową. Paradoksalnie lepiej byłoby dla złodzieja, gdyby ukradł czajnik za 100 zł (to tylko wykroczenie), niż gdyby przekleił mu metkę - bo to fałszerstwo, przestępstwo, które ściga prokurator.

Teraz ja. Biorę koszyk, wchodzę. Suchość w ustach. Biorę banany, pięć sztuk, żeby mieć z czym iść do kasy. Potem w alejkę ze słodyczami. Który batonik? Bounty, bo to smak raju. W który rękaw? Przy kasie prawą ręką będę trzymał portfel, a lewą wyjmował pieniądze. Batonik wsuwam więc do prawego rękawa. Staję w kolejce do kasy. Tętno z 60 rośnie mi do 102 uderzeń na minutę (zmierzyłem).

Przed kasami spaceruje ochroniarz. Na pewno wypatrzyli mnie na monitoringu.

Płacę za banany 2,97 zł. Ręka mi dygocze. Mam problem z odebraniem

3 groszy reszty, bo dwoma palcami przytrzymuję rękaw bluzy, żeby batonik nie wyjechał.

Ochroniarz robi krok w moją stronę. Nie, po prostu przechodzi obok. Wychodzę na miękkich nogach.

Ukradłem batonik. Jestem w euforii. Nie złapali mnie, więc jeszcze tu wrócę.

CO? Co trzeba. JAK? Po chrześcijańsku

Jacek B. (złodziej, lat 52) - świecki katecheta, głęboko wierzący - nigdy nie kradł w sklepie. Ale z prawie każdej pracy coś wynosił. Za komuny - z biblioteki folię do okładania książek (przydawała się jako ceratka do pieluch), podpórki do książek, flamastry dla dzieci.

- Traktowałem to jako deputat, coś, co mi się należy - wyjaśnia. W wolnej Polsce pracował w ministerstwie i w firmie producenckiej (zestaw fantów podobny). Nie kradł tylko, kiedy w latach 80. prowadził sklep papierniczy kolegi (właściciel wyemigrował). - Bo to przecież było jak moje.

- Panie Jacku, a siódme przykazanie?

- Jakieś drobnostki nie zagrodzą mi drogi do raju. Nie wstydzę się tej swojej ułomności. Ale nazwisko niech mi pan zmieni, żeby nikt dzieciom nie mówił, że mają ojca złodzieja.

Drogie dzieci pana Jacka, zapamiętajcie więc sobie, że wasz tata nie jest złodziejem, tylko człowiekiem zaradnym, sprytnym, dbającym o rodzinę. Nigdy niczego nie ukradnie, tylko załatwi, co może, zorganizuje, co potrzebne, skombinuje, co się da. A potem się wyspowiada i z głowy.

Siódme przykazanie mówi jasno: nie kradnij. Ale...

- Ale z punktu widzenia społecznej nauki Kościoła kradzież nie jest jedno-znaczna - mówi Grzegorz Michalczyk (ksiądz). - Dokumenty II Soboru Watykańskiego dopuszczają przywłaszczenie cudzych dóbr, jeśli wynikła nagła sytuacja zabezpieczenia potrzeb związanych z jedzeniem, mieszkaniem, odzieżą.

- Księże Grzegorzu, to biednym wolno kraść?

- Nie. Ale wolno im skorzystać z cudzych dóbr.

- To tylko gra słów.

- Ależ skąd. Bóg przekazał ziemię i jej bogactwa ludzkości do wspólnego zarządzania, tak mówi Księga Rodzaju. A więc własność prywatna nie jest wartością absolutną. Załóżmy, że komuś brakuje tego, co konieczne do życia, a inni mają to w nadmiarze. Nie wolno im tego zatrzymywać tylko dla prywatnej korzyści.

- A gdzie przebiega granica tego, co konieczne do życia?

- To delikatna kwestia. Może zrodzić się pokusa usprawiedliwiania jakichś machlojek. Ale chodzi o taką nędzę, która narusza godność człowieka. Bogaci powinni pamiętać przypowieść o bogaczu i Łazarzu, który leżał w szmatach przed jego domem. Bogacz zdobył swoje pieniądze uczciwie, nie można o nim złego słowa powiedzieć. Poza tym, że bawił się świetnie i nie zwracał uwagi na biednego. I dlatego został potępiony.

CO? Szczoteczkę. JAK? Z zażenowaniem

W drugim podejściu wyniosę z hipermarketu najdroższą szczoteczkę do zębów (10,90). Wrzucam ją do koszyka i ruszam w pustą alejkę między książkami "spakować się". Szczoteczka do rękawa, butelka coli do koszyka, ja do kasy i wychodzę. Już całkiem bez emocji, raczej z zażenowaniem, że tak łatwo można wejść w złodziejską skórę.

Zachowałem się teraz jak kleptoman. Doktor Joanna Krzyżanowska-Zbucka, psychiatra, wyjaśnia, że kleptomania to "specyficzne zaburzenie aktywności popędowych" - człowiek kradnie przypadkowe, niepotrzebne przedmioty, by rozładować napięcie. Ale po fakcie cierpi, bo wie, że zrobił coś nieakceptowanego. Nie ma z kradzieży korzyści ani materialnej, ani emocjonalnej.

- Pani doktor, a może jako społeczeństwo ulegamy zbiorowej kleptomanii?

- Bez przesady. Co innego pokusa i jej uleganie, co innego przymus i realizowanie go.

- Ale czy pokusa nie może zmienić się w przymus?

- Owszem, nieustanne uleganie pokusom może powodować uzależnienie - od alkoholu, seksu, zakupów.

- I o to przecież chodzi! Czy nie po to się męczą ci wszyscy spece od reklamy, żeby nas uzależnić od posiadania?

- Psycholog panu powie, że we współczesnej kulturze popędowa strona naszej natury ulega wzmocnieniu zamiast zostać opanowana, "usocjalizowana". Tymczasem tylko wybrani mogą zaspokoić swoje pokusy. Stąd rodzi się poczucie niesprawiedliwości, bo przecież "wszyscy mamy takie same żołądki". A to z kolei sprzyja relatywizacji norm moralnych. Każdy powód staje się dobry, żeby usprawiedliwić swoje postępki.

Ja nie staram się usprawiedliwić. Zastanawiam się tylko, co tu wymyślić, żeby mnie w końcu przyłapali.

CO? Co się da. JAK? Bezczelnie

Ostatni raz wchodzę do kieleckiego hipermarketu. Pięć metrów od bramek stoją kosze z kasetami. Na bezczelnego ładuję do kieszeni "The Best of Boney M". Z regału obok ściągam dwie łyżeczki do herbaty, a w rękaw wpycham paczkowane salami dębickie. Jeśli znów wyjdę niezauważony, wypuszczę kiełbasę z ręki, żeby mnie wreszcie zwinęli.

Idę do wyjścia bez zakupów, wchodzę w bramkę i wreszcie: kiełbasa za-dzwoniła!

Ochroniarz uprzejmie zaprasza do pokoju zwierzeń. Idę, on za mną, kiełbasa majta mi się pod bluzą, widzi to facet na monitoringu.

- Uważaj, żeby nie wyrzucił tego, co ma w rękawie - nadaje ochroniarzowi w słuchawkę.

W pokoiku pełna kultura.

- Niech pan wyjmie to z rękawa.

Salami na stole.

- Czy to wszystko? I tak sprawdzimy.

Na stół wędruje kaseta i łyżeczki.

- Niech pan wywróci kieszenie - ochroniarz jest ujmująco grzeczny. Obszukuje mnie wykrywaczem metalu, a potem składa propozycję nie do odrzucenia.

Podaję więc swoje nazwisko i adres. Jeszcze tylko zapłacę 16 złotych i będę wolny.

- Z karą pan płaci. 50 złotych.

- Z jaką karą? Do pana kieszeni?! - stawiam się. Ochroniarz twierdzi, że kara jest regulaminowa: trzykrotna wartość skradzionych towarów. To będzie 48 zł.

Ochroniarz prowadzi mnie do kasy. Idzie przodem, ja człapię za nim upokorzony jak pies. Gdyby to było naprawdę, nienawidziłbym całego świata i wszystkich ludzi, których stać na to salami, na to "Boney M." i łyżeczki do herbaty.

Przy kasie kolejny problem: nie dostanę paragonu.

- Ukradłem, to płacę. Ale skoro płacę, to chcę dostać paragon - przekonuję ochroniarza. Na próżno. Wracamy do pokoju zwierzeń.

Ochroniarze zaczynają mnie "tykać". - Nie będę z nim więcej gadał, dzwoń po policję.

Robi się gorąco, godzę się na wszystko. Wracamy do kasy, płacę i wychodzę. Dopiero później dowiem się, dlaczego nie dostałem paragonu. Złodzieje są bezczelni: czasami wracają z towarem i żądają zwrotu pieniędzy!

Po kwadransie już oficjalnie zgłaszam się do szefa ochrony jako reporter "Gazety", opowiadam wszystko, płacę w kasie za to, co wyniosłem niepostrzeżenie. Szef ochrzania swoich pracowników za "samowolną karę". Czyżby ochroniarze okradali złodziei?

CO? Karpia. JAK? W bucie

Pracownicy marketów nie są święci.

- Części od komputerów znajdujemy przygotowane do wyniesienia w bieliźnie. Pan, który sprzedawał karpie na święta, próbował wynieść jednego w kaloszu, tym, który właśnie miał na nodze - opowiada Bronisław Chmielewski, dyrektor ochrony w Géancie. - Miesięcznie przyłapujemy na kradzieży kilkunastu pracowników - oczywiście wylatują dyscyplinarnie.

Newralgiczny punkt to kasa. W jednym z Géantów kasjerka dogadała się ze swoim wujkiem. On zrobił zakupy na 1,5 tys. zł, a ona skanowała co dziesiąty artykuł.

W innym sklepie kasjerka miała przyklejony do palca kod kreskowy od tanich skarpetek i kiedy jej wspólnicy wyjeżdżali z drogimi kosmetykami, przejeżdżała przed czytnikiem "magicznym palcem".

Sprzedawcy złodzieje to także problem mniejszych sklepów.

Anna F. (właścicielka sklepu AGD w Zamościu): - Każdy pracownik może kupić u nas lampę bez marży. Jeden na pewno niczego nie kupował. Raz przyniósł do pracy zdjęcia syna. Patrzę, a on ma w domu nasze lampy: wiszące, stojące w sumie za 1,5 tys. zł. Rozstaliśmy się.

Sieć perfumerii Sephora rekrutuje pracowników przez internet. W składającym się z 50 pytań teście sporo dotyczy uczciwości w pracy. Trzeba odpowiedzieć m.in., czy "pracownicy, którzy mają bardzo trudną sytuację materialną, powinni być rozgrzeszani z drobnych kradzieży" albo czy "zrozumiałym jest, że pracownicy zaczynają kraść, jeśli widzą, że innym wokół zdarza się to bardzo często".

- Według naszych wyników mniej więcej co ósma badana osoba ma skłonności do kradzieży w miejscu pracy - mówi Mariusz Gajewski z firmy konsultingowej, która opracowała ten test (nie tylko dla Sephory).

CO? Prysznice. JAK? Z wężami

Elżbieta D. (złodziejka, lat 44) pracowała w kieleckim wydawnictwie. Za komuny wynosiła tylko gazetę dla sąsiadów. Po prywatyzacji zakładu w połowie lat 90. codziennie wychodziła z pracy ze świeżo wydrukowaną książką.

- Kupił nas podejrzany facet. Umysłowych przerzucił na drukarnię do ciężkiej pracy fizycznej. Pracowaliśmy w zaduchu, nie można było otwierać okien, bo mieszkańcy skarżyli się na hałas. Wynosiłam mu te książki bez wyrzutów sumienia - zwierza się Elżbieta D.

- Jeśli ktoś czuje się wykorzystywany, znacznie łatwiej mu usprawiedliwić kradzież - komentuje dr Pawłowski. - W Stanach zrobiono taki eksperyment: jednym robotnikom płacono za nadgodziny po 10 dolarów, a innym po 2. Wszyscy mieli brać sobie po pracy z puszki odpowiednią sumę. Dobrze opłacani brali, ile powinni. Wśród źle opłacanych 60 proc. wzięło trochę więcej, niż im się należało.

W dużej warszawskiej firmie medialnej (założonej po 1989 roku) średnio dwa razy w miesiącu z pracowniczych szafek giną pieniądze, bo szafek jest parę tysięcy, a wzorów zamków 150, więc klucze się powtarzają. Kiedy w łazienkach zamontowano drogie austriackie baterie, notorycznie ginęły prysznice z wężami. Kradzieże się skończyły, kiedy administracja na miejsce drogich zaczęła montować prysznice po 12 zł. A od kiedy wprowadzono elektroniczny system rozliczania prywatnych rozmów telefonicznych, firma odzyskuje miesięcznie 60 tys. zł (średnio 40 zł na głowę).

Tomasz K. (złodziej, lat 35) ze stołecznej firmy producenckiej kradnie kontakty. Przegrywa co jakiś czas aktualną bazę danych z kontaktami klientów (adresy, maile, telefony, komórki kluczowych pracowników). Tylko 10 proc. to jego dorobek. A przy szukaniu pracy u konkurencji byłby to duży skarb.

Aleksandra M. (złodziejka, lat 31) pracowała przez siedem lat w polskim oddziale dużej firmy informatycznej. - Nieraz wybieraliśmy się na kolację (owoce morza, dobre wino) w kilka osób. A potem ten, który miał na ukończeniu kontrakt z klientem, płacił służbową kartą. Szef dostawał rozliczenie karty razem z nowym kontraktem, więc nie wchodził w szczegóły.

Zanim Aleksandra skończyła studia, skserowała na firmowym papierze "tonę książek".

- Miałam trochę wyrzutów sumienia. Ale tłumaczyłam sobie, że tyle siedziałam w weekend, więc to moje wynagrodzenie. Albo że i tak wszyscy do-

okoła kradną.

- Wszyscy kradli?

- Nie dosłownie. Ale kombinowali. Sprzedawcy nabijali po 2 tysiące złotych na komórkę miesięcznie, większość prywatnymi rozmowami. Dyrektor pojechał w fikcyjną delegację do centrali firmy w Austrii - a naprawdę zabrał całą rodzinę na narty.

Aleksandra odeszła do nowej, kilkuosobowej agencji PR. - Korzystam z własnego laptopa, kiedy jadę w delegację, sama płacę za benzynę. Czuję się matką tej firmy.

CO? Rozmowy. JAK? Na ciepło

- Inwestorzy, którzy przejmowali fabryki po prywatyzacji, musieli się najpierw nauczyć, że trzeba postawić porządną ochronę, bo inaczej wszystko, co zainwestują, się rozpłynie, a produkcja trafi na okoliczne bazary - uważa prof. Gardawski.

Roman H., menedżer w kieleckiej Iskrze (świece, łożyska), wspomina, jak zmienił się zakład po prywatyzacji.

- W latach 90. wprowadzono bramki z wykrywaczami metalu. Wszystko dzwoniło, nawet klucze do domów. A ludzie i tak znaleźli sposób: wynosili tekturowe pudełka z Iskry, pakowali w nie gówniane radzieckie łożyska z bazaru i sprzedawali jako nasze, firmowe.

W 1997 roku zakład kupili Japończycy. - Mieliśmy szkolenia, żeby rozumieć cele firmy - wspomina Roman H. - Bo kiedy pracownik rozumie, że od niego zależy jej los, problem kradzieży znika.

- Japońskie przedsiębiorstwa to świetny przykład grupy kooperującej. Szef zawsze pyta pracownika, co u niego w domu, a pracownik identyfikuje się z firmą jak z rodziną - komentuje

dr Pawłowski.

Prof. Władysława Misiaka, psychologa społecznego z UW, japońska wizja w polskim wydaniu jednak nie przekonuje. - W Polsce i tak mamy zbyt "ciepłe" stosunki pracy. Mogę teraz przy współpracownikach zadzwonić do żony ze służbowego telefonu i nikogo to nie zdziwi. Potrzebne jest nam raczej ochłodzenie.

Ale czy w epoce ochłodzenia możliwy byłby przypadek Moniki K.?

Monika K. (złodziejka, lat 56) wynosiła z biura projektów przybory kreślarskie. Potrzebne jej były do robienia fuch w domu. - Po 1989 roku zakład tak zubożał, że nie było nawet na ołówki. Żeby pracować, przynosiliśmy z domów wszystko to, cośmy wcześniej wynieśli.

Ten przypadek, choć nietypowy, daje się łatwo wyjaśnić - Monika K. i jej koledzy bali się utraty pracy a lęk integruje jeszcze silniej niż rodzinne poczucie wspólnoty.

- Uczciwość przedsiębiorcy i uczciwość pracownika nie jest jeszcze na naszym rynku chodliwym towarem - uważa prof. Gardawski. - Problem kradzieży w miejscu pracy zniknie dopiero wtedy, kiedy zaczniemy premiować wieloletnią uczciwą pracę, kiedy uczciwość zacznie się opłacać.

Ale nawet wtedy pan Kazio będzie kradł. I nie powstrzyma go pewnie kolejny zawał.

CO? Umywalkę. JAK? Kto to wie

Tego, co zdarzyło się na oddziale kardiologii Szpitala Bródnowskiego w Warszawie, nie wyjaśni ani psycholog, ani antropolog, ani historyk. To się po prostu w głowie nie mieści.

Lekarze częściowo za własne pieniądze wyremontowali oddział. Rzeczywiście wnętrze jak ze szwajcarskiej kliniki: bielutkie ściany, listwy z eleganckiego drewna i podwieszane sufity. Nie pasują tu tylko obskurne szpitalne krzesła na korytarzu. Po remoncie stała miła kanapa i dwa fotele - ale po kilku dniach zniknęły.

Którejś nocy pielęgniarki usłyszały rumor w łazience. Pobiegły i oczom nie wierzyły: pan Kazio, właśnie odratowany po zawale, tachał nową szpitalną umywalkę! Ale że jeszcze był słaby, to się wywrócił. Przy otwartej windzie czekał jego kumpel, który miał odebrać fant.

Żeby złodziej okradał lekarzy, którzy właśnie uratowali mu życie?!

CO? Wszystko. JAK? Bezkarnie

Z fotografem Albertem Zawadą zrobiliśmy społeczeństwu test z uczciwości. Namówiliśmy szefa ochrony Géanta na warszawskim Ursynowie na mały happening: ja będę kradł na bezczelnego, na oczach ludzi, a Albert sfotografuje reakcje. Oby mnie tylko nie pobili - chociaż to oznaczałoby dobrą ocenę ze społecznej uczciwości.

Podchodzę do kosza pełnego kolorowych staników. Nic, tylko garściami brać. Jedna garść do kieszeni mojej złodziejskiej bluzy. Druga garść. Obok stoi kobieta, raz rzuca na mnie zdziwione spojrzenie i natychmiast wraca do staników.

Inna klientka ogląda pasty do zębów. Chwytam jej sprzed nosa trzy tubki, ładuję do kieszeni. Następne parę tubek - i zero reakcji. To samo przy szamponach, gumach do żucia. Mężczyźni, kobiety - nikt niczego nie widzi.

Dlaczego nikt mnie nie złapał za rękę? Czemu nikt nie zawiadomił ochrony, że w sklepie grasuje bezczelny złodziej staników?

Bo "kablowanie" to jest dopiero wstyd. A złodziejstwo? Polska norma.