Od swojskości do pomysłu

Polskie teledyski często prezentują lepszy poziom niż promowana przez nie muzyka.

Początki były swojskie. Wokalistka zespołu Breakout Mira Kubasińska przechadzała się po wiejskim skansenie, wyśpiewując "Gdybyś kochał hej". Skaldowie przebrani w góralskie stroje wymachiwali ciupagami w rytm "Z kopyta kulig rwie". Ta dziwna ludowość była jedynym wyróżnikiem tego, co działo się w pierwszych (druga połowa lat 60.) polskich produkcjach filmowych ilustrujących muzykę rozrywkową. Poza tym rodzimi protoplaści teledysków wiernie podążali za twórcami zachodnimi. Pierwsze rejestracje piosenek Dylana, Beatlesów czy The Doors, które można uznać za zapowiedź wideoklipów, powstawały przy okazji realizacji filmowych. Podobnie popisy Skaldów były fragmentem filmu muzycznego "Kulig", a występ Breakoutu stanowił część kroniki filmowej.

To kopiowanie Zachodu przybierało czasami karykaturalne formy. Gdy na początku lat 80. teledysk - za sprawą np. "Telewizyjnej listy przebojów" - zaistniał jako samodzielny gatunek, w TVP można było zobaczyć filmiki, które nie dość że kopiowały (często nieudolnie) pomysły podpatrzone na Zachodzie, to czasami żerowały na samych tych produkcjach. Wystarczy przypomnieć "Wideonarkomanię" Kapitana Nemo czy "Ucieczkę z tropików" Marka Bilińskiego, które opierały się na fragmentach po prostu wyciętych z amerykańskich filmów.

Solidny mainstream

20 lat później polski teledysk wciąż znajduje się pod wpływem zachodnich produkcji. Nie jest już jednak katalogiem kalek i plagiatów, ale dowodem na to, że polscy twórcy przyswoili sobie kanony gatunku i posługują się nimi sprawnie jak Amerykanie czy Brytyjczycy. Nie doczekaliśmy się co prawda polskiego odpowiednika Spike'a Jonze'a czy Michaela Gondry'ego, twórcy podnoszącego teledysk do rangi sztuki, mamy jednak autorów, którzy dopracowali się własnego stylu i języka. Należą do nich Bo Martin (autor wysmakowanego plastycznie "Mru mru" Heya), Anna Maliszewska (błyskotliwie zmontowana "Sutra" Sistars) czy Joanna Rechnio (świadomie kiczowata "Niczyja" Chylińskiej).

Nie trzeba odwoływać się do najlepszych realizacji prezentowanych na Yachach czy emitowanych przez VIVĘ czy MTV, aby zauważyć, że polski teledysk trzyma europejską średnią. Weźmy najnowsze klipy Kasi Kowalskiej "To co dobre" czy Lady Pank "Stacja Warszawa". Obu towarzyszą bardzo sprawne teledyski. Że wykorzystywane w nich chwyty widzieliśmy już wcześniej? To prawda. Ale być może dzięki temu ogląda się je tak dobrze, mimo że towarzysząca im muzyka nie porywa.

Polskim wkładem w sztukę teledysku jest pomysł na intensywny product placement. I tak u Kowalskiej widzimy szyld sklepu C&A (firma jest sponsorem jej płyty), u Tedego w "Jak żyć" pojawia się "wytatuowane" na ramieniu tancerki logo Plus GSM, a sceny w "Jeden taki dzień" Sweet Noise i Pei epatują produktami firmy Converse. To ma prawo irytować, ale z warto pamiętać, że zachodni teledysk ma budżet idący w setki tysięcy dolarów. Polski powstaje za sumę kilkadziesiąt razy mniejszą. A i tak gdzieś te pieniądze trzeba znaleźć.

Siła w hip-hopie

Podczas gdy hip hop gwałtownie się komercjalizuje, tracąc przy tym siłę i świeżość, towarzyszące hiphopowym nagraniom filmiki coraz bardziej intrygują. To już nie kręcone na podwórku czy w podziemnym garażu półamatorskie obrazki. Nawet te najbardziej sztampowe, wykorzystujące zgrane do cna hiphopowe atrybuty (drogie samochody, imprezowe klimaty, kołyszące biodrami roznegliżowane dziewczyny) imponują realizacyjną sprawnością. Najlepszym przykładem może być "Dla słuchaczy" Mor W.A. Ten teledysk to prawdziwa wizualna orgia.

W hiphopie pojawiają się produkcje oryginalne, zaskakujące pomysłami. "Rapowe ziarno" Abradaba to świetne połączenie zdjęć i animacji. Podobnie "Każdy ponad każdym" W.W.O. Ten warszawski zespół wyspecjalizował się w ciekawych teledyskach, bo warto wspomnieć inny jego klip - czarno-biały, kręcony bardzo długimi ujęciami "Sen".

Nadzieja w alternatywie

Najbardziej intrygujące produkcje powstają jednak na obrzeżach. Realizowane za bardzo małe pieniądze, czasami domowymi sposobami, zasadzają się na pomyśle, nie na realizatorskich fajerwerkach. Na organizowanym w ramach Yach Filmu przeglądzie poświęconym alternatywie dominowały takie właśnie wideoklipy. "3 RP" Stasia to stanowiący przewrotny dokument z budowania osiedlowego supermarketu, "The Truth & The Lie" formacji Ćmy nawiązujący do konwencji niskobudżetowych filmów sensacyjnych, znakomicie zaaranżowany plastycznie, łączący zdjęcia z animacją "In My Head" Marty Krasińskiej czy surrealistyczne "Kniaź" lub "Did lirnik" Lao Che. To do twórców takich klipów należy przyszłość polskiego teledysku.

Inna sprawa, że tzw. szeroka publiczność nie ma najmniejszej szansy się o tym przekonać. Nadzieja, że powstanie dwóch telewizji muzycznych da możliwość szerszej prezentacji polskim twórcom, okazała się płonna. Lao Che czy Stasia raczej nie zobaczymy ani w VIVIE, ani w MTV. Zresztą nie tylko ich. Ile emisji miało "Mru mru" Heya? Ile osób miało okazję zobaczyć dwa teledyski promujące ostatnią płytę Voo Voo, "Czas pomyka" oraz "Moja broń" (oba nominowane - choć w różnych kategoriach - do nagrody Yacha)? Dla twórców polskiego teledysku Yach Film jest najczęściej jedyną okazją do zaprezentowania swoich prac. Polski wideoklip znalazł się w takiej sytuacji jak spora część towarzyszącej mu muzyki. Choć istnieje, nie może zaistnieć w mediach i skonfrontować się z odbiorcą.