Malarze tacy jak ja

Z Gusem van Santem rozmawia Tadeusz Sobolewski

Tadeusz Sobolewski: Mówi Pan, że stał się filmowcem dzięki nowojorskiemu undergroundowi.

Gus van Sant: Gdy byłem szkole, w 1963 r., nauczyciel angielskiego pokazał nam eksperymentalny film kanadyjski. Oglądałem potem wiele filmów amerykańskiego undergroundu i zachwycałem się nimi. Także dlatego, że ich autorzy byli często malarzami jak ja.

Jakie jeszcze tradycje kina były Panu bliskie?

Oglądałem filmy Altmana, Scorsese, Cassavetesa, ale przede wszystkim dokumenty Fredericka Wisemana, który wchodził z kamerą do szkoły, szpitala, komisariatu, klasztoru. Szukając pokrewieństw, mógłbym wymienić takich reżyserów, jak Chantal Akerman - Belgijkę pracującą w Stanach i Europie, Węgra Belę Tarra, Andrieja Tarkowskiego, Jacquesa Tati.

W "Słoniu" grają licealiści. Pracował Pan nad scenariuszem razem z nimi?

Nie tyle z nimi, co z wiedzą o tym, kim są. Mieliśmy robić film o przemocy w szkole. Był już nawet scenariusz, ale nie chciałem go realizować, szukałem czegoś nowego. Zacząłem od castingu. Wybraliśmy młodzież, zrobiliśmy wywiady o ich życiu. Potem trochę improwizowaliśmy, żeby ich oswoić z kamerą. I dopiero wtedy, znając ich, napisałem skrypt, który z kolei był punktem wyjścia dla scenariusza zdarzeń. Opisywaliśmy wszystko, co miało się zdarzyć w filmie, krok po kroku, dzień za dniem, tak, żeby można było w trakcie realizacji wymieniać poszczególne elementy scenariusza bez burzenia całości. Jak w "Gerrym". Wszystko po to, żeby maksymalnie wniknąć w rzeczywistość.

Patrząc na Johna, jedną z głównych postaci "Słonia", którego odwozi do szkoły pijany ojciec, i który potem, w czasie masakry, szuka rozpaczliwie ojca, pomyślałem, że wpisał Pan w ten film siebie. Tak jakby czuł się Pan rówieśnikiem tego chłopca.

- Tak, to motyw bardzo powszechny, a w moim przypadku bardzo osobisty: ojciec i syn. Istnieje jakiś nieuchwytny związek między "Gerrym" i "Słoniem". W obu filmach jest element liryczny. Moje własne spojrzenie.