- W tej chwili jest sześciu poważnych kandydatów. Przewodzi im Howard Dean, ostatnio swój generalski beret wrzucił w sam środek tej grupy generał Wesley Clark [dowódca sił NATO w Europie od 1997do 2000, dowodził operacją w Jugosławii].
Bardzo trudno jest wygrać wybory, gdy się startuje w nich pierwszy raz. Debiutanci po prostu nie wypadają najlepiej. Bill Clinton i George W. Bush są wyjątkami od tej reguły. Clinton przygotowywał się do kampanii prezydenckiej, już gdy miał 12 lat (śmiech), i brał udział w różnych wyborach niezliczoną ilość razy. W Arkansas gubernatora wybiera się co dwa lata, więc on po prostu stale żył kampanią wyborczą, to było dla niego tak normalne jak dla innych zjedzenie kolacji.
A Bush startował wcześniej w wyborach prezydenckich dwukrotnie - pomagając ojcu. Więc nie jestem tak bardzo pewien, czy Wes Clark albo Howard Dean wypadną na tyle dobrze, by wygrać. Ale to zupełnie otwarty wyścig. I rozstrzygnie się dość szybko. Dużo będzie już wiadomo po prawyborach w New Hampshire w końcu stycznia, a wszystko stanie się jasne po 2 marca, gdy wybranych będzie już 60 proc. delegatów na konwencję Partii Demokratycznej.
Każdy z ostatnich prezydentów-demokratów pochodził z Południa. A więc to faworyzowałoby senatora Johna Edwardsa, generała Clarka albo senatora Billa Grahama. Ale w sumie można znaleźć zasady, które wskażą na każdego z kandydatów. Wygrywa ten, który zebrał najwięcej pieniędzy, albo ten, który ma przeszłość wojskową (tu oprócz Clarka liczy się senator John Kerry, bohater wojenny z Wietnamu). Decyduje też poparcie różnych organizacji i układy personalne, które faworyzują wieloletniego lidera Demokratów w Kongresie Dicka Gephardta.
- Czołowi kandydaci mówią raczej jednym głosem, popierają wszystko, co służy rozwiązaniu konfliktu. Żaden z nich nie wzywa, by natychmiast wycofać nasze wojska. Nawet Howard Dean, który był najbardziej przeciwny wojnie, teraz popiera odbudowę Iraku. Różnice pojawiają się, gdy rozmawiamy o tzw. następnym konflikcie. Chodzi o wnioski z Iraku. Czy i jak budować w przyszłości koalicje międzynarodowe, stawiać na unilateralizm czy na multilateralizm, w jakim stopniu. Demokraci oczywiście stawiają na szerszą współpracę międzynarodową. A administracja Busha uczciwie przyznała: wybieramy unilateralizm. Jeszcze miesiąc temu między administracją a Demokratami była w tej dziedzinie przepaść. Demokraci chcieli udziału sił międzynarodowych, Rumsfeld mówił: nie ma mowy. Ale teraz układ sił się zmienił, inicjatywa przeszła od Rumsfelda do Powella i rząd USA również chce już "umiędzynarodowienia" odbudowy. Więc ta przepaść zniknęła.
- Tak, ale Demokraci nie krzyczą, by nie przyznawać tych pieniędzy. Chodzi im raczej o bardziej szczegółowy plan ich wydania, o pewność, że administracja pogodzi się z "umiędzynarodowieniem" procesu odbudowy. Poza tym głównym celem Demokratów jest zwrócenie uwagi na sytuację wewnętrzną, gospodarkę, deficyt budżetowy.
- Tak i nie. Od dawna zdecydowana większość, ponad 70 proc. Amerykanów, twierdzi, że podczas wyborów najważniejsza jest gospodarka i problemy wewnętrzne, a nie polityka zagraniczna czy terroryzm. Ale z drugiej strony podczas wyborów do Kongresu w 2002 roku wyniki badań były podobne. Potem okazało się, że większość ludzi, którzy decyzję, na kogo głosować, podejmowali w ostatniej chwili, kierowało się sprawami bezpieczeństwa narodowego, czyli wojną z Irakiem i walką z terroryzmem. Dziś w badaniach opinii coraz więcej ludzi odpowiada, że "kraj idzie w złym kierunku". Na pytanie dlaczego - najczęstsza odpowiedź to Irak. A więc Amerykanie twierdzą, że kwestie bezpieczeństwa narodowego w wyborach nie grają roli, ale z drugiej strony wyraźnie się tymi sprawami przejmują.
O wyniku wyborów zdecydują trzy czynniki. Po pierwsze, gospodarka - czy rozwój przyspieszy, czy zacznie wreszcie przybywać nowych miejsc pracy. Po drugie, Irak. I po trzecie, zaufanie. Jak bardzo ludzie będą ufać Bushowi? W ostatnich miesiącach nastąpiło ogromne załamanie tego zaufania. Ale również chodzi o zaufanie do Demokratów. Amerykańska opinia publiczna tradycyjnie ufa Demokratom w takich dziedzinach, jak: gospodarka, system opieki społecznej, renty i emerytury, opieka zdrowotna. Ale ma zawsze duże wątpliwości w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. Tu wygrywają Republikanie. To będzie więc taki pojedynek zaufania. Dylemat: czy ufasz bardziej Bushowi, mimo stylu rozwiązania sprawy Iraku, czy też ufasz, że prezydent-demokrata dobrze sobie poradzi z "następnym Irakiem"?
- Rzeczywiście, także obecnie badania wykazują, że wyborcy uważają, że Demokraci jedynie krytykują Busha za wojnę w Iraku, a sami nie mają pozytywnych propozycji. A więc pojawienie się Clarka pomoże całej partii, bo sugeruje, że Demokraci mają jednak jakieś pomysły na Irak. Przecież tak poważny generał musi mieć jakieś pomysły! Ale teraz Demokraci będą musieli zrobić coś więcej, naprawdę skoncentrować się na tych kwestiach, robić wszystko, by zlikwidować tę nieufność wyborców. Clinton miał w czasie kampanii 1991-92 roku ten sam problem. I poświęcił mu masę czasu. Wystąpił z serią przemówień na temat polityki zagranicznej. Widać było, że traktuje te sprawy bardzo poważnie. Dzisiejsi kandydaci Demokratów muszą postępować podobnie. I jeśli im się uda, a Wesley Clark może bardzo pomóc, to uda im się zneutralizować jedyne pole rywalizacji, na którym Republikanie są zdecydowanie górą. Wszędzie indziej - w tematach gospodarki, tworzenia miejsc pracy, systemie opieki społecznej - Demokraci sobie poradzą. I dlatego te zagadnienia są moim zdaniem tak ważne.
- Dzisiejszy układ sił politycznych to dokładny powrót do sytuacji z listopada roku 2000, czyli wyborów Bush - Gore, najbardziej wyrównanych w historii Ameryki. Kraj jest podzielony fifty-fifty. I ta sytuacja powtarza się praktycznie na każdym poziomie - w kongresie federalnym, stanowym, lokalnym.
W 2000 r. 50 mln ludzi głosowało na Busha, 50 milionów na Gore'a. Oczywiście trochę więcej głosowało na Gore'a, o czym staram się zawsze przypominać, bo w tamtej kampanii pracowałem dla niego. Bush zdobył 271 głosów elektorskich, Gore - 266. Po tamtych wyborach w Senacie zasiadło 50 Demokratów i 50 Republikanów. Po następnych wyborach do Kongresu w 2002 roku, uznanych za wielkie zwycięstwo Republikanów, w Senacie mieli oni 51 miejsc, Demokraci 49. Jeśli chodzi o kongresy w poszczególnych stanach, dokładnie 50,0 proc. z ich tysięcy członków to republikanie, a 49,6 procent demokraci. Wśród stanowych gubernatorów jest 26 republikanów i 24 demokratów, ale stany, w których gubernatorami są demokraci, to ponad 50 proc. populacji USA. Ta idealna równowaga odbija się na każdym szczeblu.
Najbliższe wybory, podobnie jak poprzednie, zależeć będą od wyników w trzech-czterech stanach: Floryda, Michigan, Pensylwania i Ohio. A w tych stanach opinia publiczna jest też dokładnie podzielona. Wszystko to tworzy niewiarygodny klincz. Trzeba pamiętać, że minimalna różnica w wyborach na korzyść którejś ze stron powoduje olbrzymie zmiany w amerykańskiej polityce. Po prostu po zwycięstwie, niezależnie od jego minimalnego rozmiaru, partia musi realizować program swojego żelaznego elektoratu, czasem nawet fundamentalistów, dzięki którym wygrała.
Weźmy na przykład sprawy aborcji i planowania rodziny. Grupy najbardziej zainteresowane tymi kwestiami to serce każdej z partii. Biali mężczyźni z wiejskich regionów, fundamentaliści chrześcijańscy to baza Republikanów. Dobrze wykształcone i zarabiające, mieszkające w wielkich, kosmopolitycznych miastach na Wschodnim i Zachodnim Wybrzeżu kobiety, zwolenniczki aborcji, to grupa, na której najbardziej mogą polegać Demokraci. I gdy któraś z partii wygrywa jakieś wybory jednym głosem dzięki zmobilizowaniu najbardziej zagorzałych zwolenników, realizuje potem politykę, która różni się tak dramatycznie od polityki rywali, że ci rywale mobilizują się jeszcze bardziej, by wygrać następne wybory. I znów kompletnie zmienić sposób rozwiązywania problemów. Te dramatyczne zmiany nie dotyczą oczywiście wszystkich dziedzin, najmniej są chyba odczuwalne w polityce zagranicznej, ale jednak istnieją nawet tu.
- W sytuacji takiej jak obecna każda partia polityczna ma dwa wyjścia, aby wygrać wybory: albo spróbować przyciągnąć do siebie wyborców drugiej strony, ewentualnie powalczyć o bardzo wąską grupę niezdecydowanych, albo zmobilizować maksymalnie swoją bazę, żelazny elektorat. Dotychczas obie partie wybierały to drugie wyjście. Czyli zamiast zmienić obecną dynamikę, zdecydowały się jeszcze bardziej pogłębić podział. To się nie zmieni, dopóki jedna z partii nie zdecyduje się na nowe punkty programowe, na walkę o nowych wyborców. Tak naprawdę obecny podział na niektórych szczeblach trwa już od pięciu dekad. Kennedy próbował zmieniać granice tych podziałów przez program ekonomiczny skierowany do szerokich grup społecznych. Układ sił chciał też zmienić Reagan, proponując bardzo liberalne rządy, cięcia podatków, zmniejszanie biurokracji. Clinton myślał, że to samo uda mu się dzięki reformie opieki zdrowotnej. I żadnemu z nich tak naprawdę na dłuższą metę się nie udało, Ameryka nie miała dominującej partii od pół wieku.