Zaczęło się od lawiny krytyki, połajanek i pouczeń. Potem była dymisja szefa MSW, który zmianie statusu Korsyki powiedział otwarcie "nie". Tydzień temu prezydent Chirac odmówił debatowania propozycji premiera Jospina na posiedzeniu rządu, któremu formalnie przewodniczy. Dawno temu w polityce francuskiej nie było dyskusji, która wzbudziłaby tyle skrajnych emocji.
Ale problem korsykański zawsze takie emocje wzbudza. Terroryści, wywodzący się ze skrajnych ruchów nacjonalistycznych, bądź zwykli bandyci od 20 lat podkładają bomby na wyspie i dokonują tam zamachów. W 1998 r. zamordowali najwyższego rangą przedstawiciela Francji na wyspie - prefekta Korsyki Claude'a Erignaca. Jego zabójca do dziś nie został ujęty.
Tym razem jednak nie tylko kwestia terroryzmu korsykańskiego wywołała tak wielką lawinę. Jospin, proponując ograniczoną autonomię dla Korsyki (do 2004 r.), poruszył temat tabu, jakim w republikańskiej Francji jest kwestia autonomii regionów. - Raz dana Korsyce - mówili przeciwnicy Jospina - wróci jak bumerang w Bretanii, Alzacji, Kraju Basków. I Francja rozleci się na kawałki.
Olivier Duhamel, polityk Partii Socjalistycznej i deputowany do Parlamentu Europejskiego, był jednym z nielicznych obrońców propozycji premiera. Ten profesor prawa konstytucyjnego na uniwersytecie Paris I- Panthéon Sorbonne podkreśla: - Żyjemy w państwie, które od ponad tysiąca lat ma charakter unitarny. Tu pomysł stworzenia demokracji lokalnej - choćby na Korsyce - uchodzi za prawdziwą rewolucję!
O tym, że reforma jest potrzebna, wiedzą wszyscy. Minęło już 19 lat, odkąd kraj jest zarządzany na pięciu poziomach: gmin, kantonów, departamentów, regionów i centrum, ale tak naprawdę wciąż wszystkie główne decyzje zapadają w Paryżu. Na każdym z poziomów władzy są dziesiątki przedstawicieli wybieranych w wyborach, którzy zasiadają w różnych zgromadzeniach. - Na siatkę administracji rządowej i samorządowej nakłada się jeszcze podział edukacyjny, wojskowy, policyjny - dodaje Jean Luc Pouthier, wykładowca w paryskim Instytucie Nauk Politycznych. Na każdym poziomie - odrębna biurokracja, różne kompetencje.
Co to oznacza w praktyce? Weźmy przykład Awinionu. Miasto leży po dwóch stronach rzeki, która jest granicą między departamentami. Departamenty leżą w różnych regionach. Władze departamentów (o regionach nie mówiąc, ale te mają jeszcze bardziej ograniczoną władzę) nijak nie mogą się dogadać, z czyjego budżetu postawić np. nowy most. Władze Awinionu są więc zadłużone po uszy, bo same finansują wszystkie inwestycje miejskie. - Zwykły Francuz może nie mieć dużego pojęcia o polityce, ale - jak sądzę - chciałby, by władza znalazła się bliżej niego. Teraz podział kompetencji jest niejasny - mówi Duhamel. Awinion to przykład podziału li tylko geograficznego. Ale są też podziały wynikające ze względów politycznych - Korsyka podzielona na dwa departamenty, departament Loire-Atlantique wyrwany jest z Bretanii, by ją osłabić... Lista jest długa.
To nie wszystko. - Autonomia finansowa departamentów jest bardzo ograniczona. Kiedyś jednym ze źródeł ich wpływów był specjalny podatek samochodowy, tzw. vignette . To departamenty decydowały o jego wysokości - mówi Pouthier. - Teraz rząd Jospina vignette zlikwidował. I departamenty otrzymują tylko subwencję z Paryża.
Odwagi na głęboką reformę administracyjną jednak francuskim politykom brak. W 1969 r. generał de Gaulle poddał pod referendum propozycję nowego podziału kraju - regiony miały otrzymać dużą samodzielność. De Gaulle referendum przegrał i podał się do dymisji - Francuzi głosowali wprawdzie "nie", by mu się sprzeciwić, a nie dlatego, że sprzeciwiali się decentralizacji - niemniej jednak od tego czasu żaden z polityków nawet nie myśli o powrocie do idei generała. - I w efekcie Francja jest bardzo opóźniona w stosunku do tego, co się dzieje w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Włoszech - gdzie "centrum" dzieli się władzą z regionami - przypomina Duhamel.
Niechęć polityków, a i wielu zwykłych Francuzów, do silnych regionów można tłumaczyć historią. Od XIII w. królowie francuscy budowali silne państwo, łamiąc - często brutalnie - regionalne odrębności. I pewnych rzeczy nie da się już dziś odbudować. Jednak groźba, którą straszy dziś Jean-Pierre Chevenement, b. szef MSW i główny krytyk projektu premiera, jakoby Bretończycy, Korsykanie i Alzatczycy tylko marzyli o oderwaniu się od Republiki Francuskiej, wydaje się wyssana z palca. Ruchy niepodległościowe są we Francji bardzo słabe - nawet na Korsyce zdecydowana większość mieszkańców jest przeciw niepodległości. Mieszkańcy Bretanii w sposób naturalny czują się Bretończykami, Francuzami i Europejczykami - te trzy tożsamości istnieją naraz. I Bretończycy będą chcieli pozostać Francuzami.
Krytykując projekt autonomii dla Korsyki, nie można się powoływać na fundamentalną zasadę "wolności, równości, braterstwa". Bo równego prawa dla wszystkich nie ma, także we Francji. - Przykładowo: Alzacja ma już dziś [ze względów historycznych - red.] dużo więcej "własnych" praw, niż ma dostać Korsyka. Nawet trybunał konstytucyjny - w specyficznych przypadkach - uznaje różnice w zastosowaniu prawa - mówi Duhamel.
Regionalizacja - i dalsza decentralizacja - kraju stanie się na pewno jednym z głównych tematów kampanii prezydenckiej w 2002 r. Ktokolwiek będzie zwycięzcą wyborów - Lionel Jospin czy Jacques Chirac - reformą będzie się musiał zająć.
A zacząć będzie musiał od pokonania oporu senatu, izby składającej się z zachowawczych polityków wybieranych w obecnych departamentach, którzy mają swój interes w utrzymaniu obecnego podziału administracyjnego - mówi Duhamel. Chcąc nie chcąc, będą więc musieli stanąć przed problemem, któremu ponad 30 lat temu nie dał rady nawet de Gaulle.
Konrad Niklewicz, Paryż