Bursztynowa Komnata - ósmy cud świata zrekonstruowany

W Carskim Siole stanęła kopia Bursztynowej Komnaty. Zaginiony w czasie ostatniej wojny oryginał tworzyli gdańszczanie. Bez gdańszczanina nie obyło się również tworzenie kopii. Konsultantem Rosjan był Wiesław Gierłowski.

Gierłowski - jeden z najstarszych obecnie gdańskich bursztynników, a równocześnie złotnik i konserwator zabytków. Uchodzi za autorytet w tym środowisku: w kraju, ale również w Europie. Pracuje w bursztynie od ponad 40 lat. O uznaniu dla jego warsztatu i wiedzy najlepiej świadczy fakt, że właśnie z jego doświadczeń korzystał rosyjski zespół zajmujący się rekonstrukcją Bursztynowej Komnaty. Gierłowski jest autorem polskiej części największego na świecie albumu o bursztynie "Bernstein - Tränen der Götter. Napisał również książkę "Bursztyn i gdańscy bursztynnicy". Ukazuje w niej drogę, jaką musieli przebyć gdańscy bursztynnicy, aby po latach PRL odbudować dominującą pozycję na światowym rynku bursztynowej biżuterii. Należy do osób, które w największym stopniu przyczyniły się do zdobycia tej pozycji i stworzenia podstaw nowoczesnej organizacji skupiającej bursztynników. Historyk sztuki, rzeczoznawca Stowarzyszenia Bursztynników w Polsce, a także biegły sądowy w dziedzinie wytwórczości bursztyniarskiej.

Dorota Mikłaszewicz: Jak to się stało, że w Pańskie życie "wtargnęła" Bursztynowa Komnata?

Wiesław Gierłowski: Kiedy Rosjanie postanowili ją zrekonstruować, zaczęli szukać pomocy w odtworzeniu szczegółów, których nie widać na przedwojennych rysunkach i fotografiach. Przyjechali do Muzeum Zamkowego w Malborku, żeby obejrzeć tamtejszą kolekcję, a zwłaszcza te przedmioty, które zrobili gdańscy mistrzowie. To przecież z Gdańska wywodzili się trzej twórcy komnaty: Gotfried Turau, Ernest Schacht i Andreas Schlüter. Ekipę Rosjan przywiozła mi z Malborka do domu pani Janka Grabowska, która opiekowała się zbiorami bursztynu na zamku. Od tego czasu spotykałem się z Rosjanami co najmniej raz w roku.

Spodobał się Panu pomysł kopiowania zabytku? Historyk sztuki powinien wiedzieć, że międzynarodowe konwencje zabraniają takich praktyk.

- Wobec wyjątkowych arcydzieł powinno się stosować wyjątkową miarę. Za wykonaniem kopii przemawiało wiele względów, m.in. ten najprostszy: akurat Rosję, z jej kopalniami bursztynu, stać było na zrobienie rekonstrukcji. Komnata nigdy nie była powszechnie dostępna: ani za cara, ani za Stalina. Dawno krążyły o niej legendy, a kiedy zaginęła, przerodziła się w mit, którym żyło wielu ludzi. Pamięta pani te opowieści poszukiwaczy skarbów? Tych cudem znajdowanych świadków jej ukrycia i sensacyjne informacje, że już, już zaraz ją znajdą? Chciałem zobaczyć zmaterializowaną wersję tego pięknego mitu.

Minęło prawie ćwierć wieku i mógł ją Pan niedawno zobaczyć w Carskim Siole. Jakie robi wrażenie?

- Zapiera dech w piersi!

Ale co robi największe wrażenie. Przepych?

- Przepych całości, szlachetne formy detali i mistrzostwo ludzi, którzy wyczarowali je z bursztynu. To są wybitni artyści, a nie rzemieślnicy. Zanim zapadła ostateczna decyzja o rekonstrukcji komnaty, Rosjanie zaczęli przygotowywać fachowców. Kształcili ich specjaliści z akademii rzeźbiarskiej, politechniki leningradzkiej oraz mistrzowie gliptyki, czyli rzeźby w twardych kamieniach jubilerskich. Było to sztuka bardzo rozwinięta w Petersburgu przed rewolucją, a potem jakby zapomniana. Cudem "odżyła" na użytek komnaty. Dzięki tym ludziom powstało arcydzieło.

Bez żadnej skazy?

- Pewnie że można się przyczepić. Akurat mnie komnata wydaje zbyt czerwona - dosłownie - ale rozumiem, z czego to wynika.

Z czego?

- Zdecydowali się odtworzyć ją taką, jak wyglądała, gdy hitlerowcy przyszli ją zabrać z Carskiego Sioła. Istniała wtedy już 300 lat i bursztyn zdążył pięknie się zestarzeć, czyli po prostu z wiekiem poczerwieniał. A był to bursztyn pochodzenia morskiego, tak przezroczysty, jak ten, który znajdujemy w delcie Wisły. Zbierany z plaży jeszcze za Krzyżaków i setki lat przechowywany w beczkach z solanką. Tego surowca im zabrakło.

Jak to możliwe, przecież mają kopalnie bursztynu?

- Obecnie już tylko jedną. Ale ten bursztyn, który kopią na głębokości 57 m jest często "mętny", prawie biały. Musieli więc go wyprażyć, żeby stał się przezroczysty i sztucznie podbarwić.

Wolałby Pan bursztyn naturalny?

- Tak, odradzałem im stosowanie chemikaliów. Uważałem też - podobnie jak prof. Sawkiewicz z Petersburga - że należy odtworzyć pierwotny wygląd komnaty i poczekać te 300 lat, aż się zestarzeje.

Najwyraźniej śpieszyło im się! Czy skorzystali z innych Pańskich podpowiedzi?

- Tak, bardziej docenili te moje rady, które się odnosiły do formy detalu rzeźbionego w bursztynie.

To znaczy?

- Omawialiśmy takie szczegóły, jak to, czy rozety mają być bardziej miękkie, czy cięte głęboko, czy kartusz ma być bardziej barokowy, jak w czasach, kiedy powstał gabinet Fryderyka I, czy raczej rokokowy - jak w czasach, kiedy przeistaczał się w komnatę w Carskim Siole. Jeżeli się przydałem rosyjskim kolegom, to właśnie podpowiadając, jak wyglądały te wielkie style światowe w Gdańsku.

A co na Panu wywarło największe wrażenie w trakcie tych prac?

- Pewne odkrycie, którego przy mnie dokonali. Byłem przy tym, jak Sasza Żurawlow demontował wielką szkatułę Radziwiłłów, tę, którą zarekwirował z Nieświeża marszałek Suworow, a która potem stała w komnacie. Na moich oczach wyciągnął ze środka kartkę, którą tam włożył w XVII w. Gotfried Turau, mistrz z Gdańska, ten sam, który robił Bursztynową Komnatę! Ja nie zapomnę tego zachwytu, jaki nas wszystkich ogarnął.

A pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy zobaczył bursztyn?

- Dopiero po II wojnie światowej, jak przyjechałem do Polski. W Lidzie, gdzie urodziłem się w 1925 roku, jakoś go nie było. Nad morze nie jeździliśmy, a mama nie miała bursztynowych korali... Chociaż pamiętam, że prawie codziennie chodzili z tatą na dancingi, więc jakąś biżuterię musiała nosić. Tata - warszawiak, który wpadł w szpony kresowianki - pracował w lidzkich warsztatach lotnictwa wojskowego.

Na Wileńszczyźnie spędził Pan całą wojnę. Jak Pan trafił "do lasu"?

- Całe moje gimnazjum należało do AK! W końcu była to szkoła im. hetmana Jana Karola Chodkiewicza. W 1942 roku koledzy wciągnęli mnie do konspiracji, a już w następnym znalazłem się w małym oddziałku partyzanckim. Naszym dowódcą był Stanisław Szabunio, ps. Licho, który napisał potem książkę i to, co tam robiliśmy, nazwał "szkołą młodszych dowódców".

A co robiliście ?

- Głównie ćwiczyliśmy w krzakach i uczyliśmy się strzelać. Spaliśmy zwykle w stodołach u ludzi, a w lesie tylko kiedy były obławy.

Wspomina Pan to dosyć żartobliwie.

- Ponieważ działy się poważne sprawy, o których trudno mówić nie wpadając w patos. W pobliżu nas stacjonowały formacje prohitlerowskiego generała Plechavicziusa, a z drugiej strony - wielkie zgrupowanie radzieckiej partyzantki. Utrudnialiśmy im penetrację okolicy.

Co to znaczy? Pilnowaliście, żeby nie okradali ludności?

- To też. Tych Rosjan było bardzo wielu i budowali sobie w lesie bunkry, więc zabierali ze wsi wszystko, co im było potrzebne: nie tylko jedzenie, ale nawet drzwi z futrynami.

Zabijał Pan ludzi?

- Wie pani, że to jest pytanie z gatunku: czy mąż ma ogon? Po to się szło do partyzantki, żeby zmniejszyć liczbę wrogów. Przed operacją Ostra Brama trafiliśmy na mały oddziałek niemieckiej piechoty z jednym działkiem. W ciągu sekund zastrzeliłem wtedy czteroosobową obsługę - nie po rycersku, bo z tyłu, z bardzo bliskiej odległości. Pamiętam, jak zabierałem im broń i nawet nie bardzo byłem przejęty ich śmiercią ani tym, że ryzykowałem, podczołgując się tak blisko. Widzieliśmy tyle cierpienia, byliśmy w takim stanie ducha, że prawie każdy zgodziłby się podjąć samobójczą akcję, gdyby mu wykazano, że dzięki niemu zginie mniej kolegów. Każdego można doprowadzić do obłędu. Dopiero potem zrobiło się strasznie, kiedy działały sądy kapturowe i trzeba było strzelać do naszych, którzy zdradzili na rzecz Rosjan... Po wojnie wydostałem się do Polski.

Od razu do Gdańska?

- Najpierw do Szczecina. Postanowiłem "znormalnieć" za wszelką cenę. Skończyłem tam 3-letnie studia ekonomiczne i pracowałem jako księgowy. Nudziłem się jak mops. Nie lubiłem tego zajęcia ani wtedy, ani potem, kiedy kolega zaproponował mi pracę w gdańskim Elmorze. Tu też robiłem co się da, żeby być dalej od rachunków. Założyłem klub kajakowy, potem teatrzyk satyryczny, w wyniku czego musiałem się zwolnić z pracy.

Dlaczego?

- Bo napisałem "satyrę personalną" o ludziach z fabryki. Potem pracowałem w gdyńskiej Stoczni Komuny Paryskiej. Zaprzyjaźniłem się z radcą prawnym stoczni, z którym - rzec można - spotykałem się towarzysko. Gdy został I sekretarzem partii w mieście, przeniósł mnie ze stoczniowej księgowości na dyrektora Cepelii w Gdyni. Wiedział, że lubię zajmować się sztuką. Tak w 1957 r. zostałem dyrektorem jednego z pięciu krajowych oddziałów dużego państwowego przedsiębiorstwa.

Wtedy Pan skończył historię sztuki?

- Troszeczkę później, w latach 60. Skończyłem studia eksternistyczne na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu.

No i zapisał się Pan do ZBOWID-u.

- Nasz kolejny AK-owski dowódca - Stanisław Tuszkowski działał w ZBOWID-zie. Niech pani sobie wyobrazi, że za Gomułki wydano jego książkę o partyzantce Armii Krajowej na Wileńszczyźnie! Pod jego wpływem też się zapisałem.

Bursztynem zajął się Pan na poważnie dopiero jako dyrektor Cepelii?

- Przedtem zbierałem go dla relaksu, w Sobieszewie na plaży. I to mi się, prawdę mówiąc, spodobało. Wie pani, kiedyś to nawet w Sopocie wychodziło się po południu na plażę, żeby zbierać... Do dzisiaj przechowuję te kawalerskie bursztyny.

Co Pana w nim urzekło?

- Oczywista uroda: lekkość, kolory. Wiedziałem, że na tym można oprzeć naszą polską specjalizację dla zagranicy. Ale nie mieliśmy warsztatów produkcyjnych, na skutek polityki państwa wyniszczającej prywatną inicjatywę. Surowiec był niezwykle tani, np. kilogram bursztynu można było kupić za cenę obiadu. Kiedy zostałem szefem Cepelii na Polskę Północną, funkcjonowało tutaj tylko siedem warsztatów. Wydało mi się to nienormalne i zacząłem myśleć, jak to ruszyć.

I co Pan wymyślił?

- Rozwiązanie przyszło samo, w postaci wysadzonych z siodła działaczy Związku Młodzieży Polskiej. Przyszli, gdy rozpadł się ZMP i musieli szukać rentownego zajęcia. Więc powiedziałem: macie jeszcze znajomości w partii? Załatwcie przepis, że bursztyniarstwo jest twórczością regionalną i można pracować na rzecz Cepelii amatorsko, bez specjalnych administracyjnych utrudnień. I załatwili. W wyniku tego w ciągu trzech lat wciągnęło się do bursztyniarstwa co najmniej 500 ludzi.

To był decydujący moment dla rozwoju tej wytwórczości?

- Myślę, że tak, skoro szybko zaczęło brakować surowca. Zdaje się, że to my wywołaliśmy i kopanie, i przemyt, i potrzebę doskonalenia się w rzemiośle. Ja sam zacząłem robić ozdoby z bursztynu. Chodziłem do cepeliowskiej fabryczki i próbowałem ciąć, szlifować, toczyć. To było odkrywanie nowego materiału, nowych inspiracji. Mam jeszcze zdjęcie, jak wytoczyłem pierwszy koralik na przedprożu Dworu Artusa.

Nastały dobre czasy dla bursztynników?

- Za socjalizmu było dobrze tym, którzy mieli tytuł mistrza rzemiosła artystycznego lub artysty plastyka. Wtedy otrzymywało się połowę dewiz ze sprzedaży zagranicznej, a przecież czarnorynkowa cena dolara była horrendalna! Wówczas zaczęły się tworzyć podstawy dzisiejszej zamożności wielu bursztynników. Pamiętam, że pierwsze 1519 dolarów dostałem na początku lat 70. Pojechałem wtedy z żoną nad Morze Śródziemne i objeżdżaliśmy je dookoła przez siedem miesięcy!

Ten wielki boom dla polskich bursztynników powtórzył się na początku lat 90.

- Zanim gwałtownie zaczęły spadać ceny wyrobów, był okres wielkiego "głodu bursztynu" na świecie. Surowiec z Rosji był wtedy tani, ceny biżuterii wysokie, nasze wzornictwo jest świetne cały czas, więc wytworzyliśmy popyt na bursztyn. Połowę produkcji sprzedawaliśmy do USA, szła nawet do Singapuru i Japonii.

Podobno Japończycy tak pokochali bursztyn, że uczą się jego obróbki?

- Tak, kształci ich Rosjanin. W Kobe jest szkoła, w której uczy Sasza Żurawlow, jeden z artystów, którzy robili kopię Bursztynowej Komnaty. "U siebie" nie wytrzymał niskich zarobków.