W czwartkowy poranek 23 sierpnia 1973 roku Janne Olsson, uciekinier z więzienia, wszedł do Sveriges Kreditbanken przy placu Norrmalmstorg w Sztokholmie. Uzbrojony w karabin maszynowy wystrzelił kilka serii, raniąc przy okazji oficera policji.
"Impreza dopiero się zaczyna" - oznajmił. Następnie wziął czterech zakładników i zażądał wypuszczenia z wiezienia swojego kumpla, 26-letniego Clarka Olofssona. Rząd Szwecji spełnił żądanie kryminalisty - Olofsson został wpuszczony do banku i razem zabarykadowali się wewnątrz sejfu o wymiarach 3,3 na 14,3 m.
Napastnicy okupowali bank przez 131 godzin. 28 sierpnia skuteczna akcja policji doprowadziła do zatrzymania przestępców i uwolnienia zakładników. Zeznania tych ostatnich bardzo jednak zdziwiły policjantów...
Pomiędzy zakładnikami, a porywaczami wytworzyła się... silna więź sympatii. Okazało się, że ofiary napadu wcale nie chciały wyzwolenia przez policję. Jeden z przetrzymywanych w banku powiedział: "Teraz to jest nasz świat... zostać w tym sejfie, by przetrwać. Ktokolwiek zagraża temu światu jest naszym wrogiem". Inny stwierdził wręcz: "Oni chronią nas przed policją".
W późniejszych wywiadach zakładnicy przejawiali silny emocjonalny związek z porywaczami, jednocześnie okazując strach przed stróżami prawa. Mało tego, w trakcie procesu ofiary napadu zeznawały w obronie kryminalistów, a niektórzy z nich... opłacili im nawet adwokatów. Ta niezwykła więź ofiar z oprawcami została przez psychologów nazwana "syndromem sztokholmskim".
Co kryje się za mechanizmem, który zachodzi w umysłach zakładników? Psychologowie przez lata starali się to wyjaśnić. Jedna z ważniejszych postaci w Departamencie Nauk Behawioralnych w FBI Thomas Strentz sugeruje, że syndrom sztokholmski jest automatyczną, prawdopodobnie nieświadomą reakcją na traumę, kiedy porwanemu przypada w udziale rola ofiary. Takie podejście opiera się na tezie, iż pewne psychologiczne cechy powodują, że ego broni się na kilka różnych sposobów. Wśród nich występuje również identyfikacja z agresorem.
Takie utożsamienie wymaga od człowieka wzięcia na siebie przekonań, wartości i zachowań źródła zagrożenia i poprzez to dewaluację porywacza jako zagrożenia.
Ekspert Wydziału do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw, Dariusz Loranty, przyznaje, że w pewnych warunkach pojawienie się u ofiary syndromu sztokholmskiego jest wysoce prawdopodobne. - Dla wystąpienia syndromu sztokholmskiego niezbędne jest spełnienie kilku podstawowych warunków: silne pobudzenie emocjonalne w początkowej fazie, psychiczne zmęczenie, często wynikające z niewyspania, przebywanie w podobnych warunkach bytowych, w jakich przebywa sprawca, oraz chwilowe źródła zagrożenia z innej strony, na przykład ze strony grupy antyterrorystycznej - mówi.
Negocjatorzy policyjni wyjaśniają problem jeszcze inaczej. W trakcie porwania porywacze mogą stać się podatni na odczucia i zachowania zakładników (np. poprzez mimowolną rozmowę, wspólny posiłek). Ci ostatni to widzą. Pojawiają się relacje inne niż agresja i niechęć. Według negocjatorów, może to prowadzić to zaistnienia więzi pomiędzy katem a ofiarą.
Chociaż media często używają określenia "syndrom sztokholmski", psychologowie z Akademii Nauk o Prawie Kryminalnym z USA oraz psychiatrzy z Departamenu Psychiatrii i Nauk Behawioralnych z Londynu zgodnie twierdzą, że jest on nadużywany. Analizując zjawisko, mieli dostęp jedynie do kilkunastu podobnych przypadków, pozbawionych jednak wyczerpujących informacji o zdrowiu psychicznym ofiar.
Termin "syndrom sztokholmski" bezpodstawnie został użyty na przykład podczas ataku czeczeńskich bojowników na teatr na Dubrowce w Moskwie. Terroryści przetrzymywali 700 osób. W trakcie oblężenia jeden z rosyjskich funkcjonariuszy, Sergiej Ignaczenko, określił zachowanie uwięzionych mianem właśnie "syndromu sztokholmskiego". Dlaczego? Zakładnicy dostali od terrorystów... telefony komórkowe z poleceniem skontaktowania się z bliskimi. Działanie to miało jednak ściśle określony cel: Bliscy przetrzymywanych w teatrze mieli zażądać od władz rosyjskich zakończenia wojny w Czeczenii.
To typowy przykład błędnego zastosowania terminu i bardzo pobieżnego analizowania sytuacji. Takie uproszczenie, zdaniem Iana K. McKenzie dyrektora Instytutu Kryminologii i Studiów o Policji na Uniwersytecie w Portsmouth w Anglii może wręcz uniemożliwić działania mające na celu uwolnienie zakładników.
Dużo bardziej zbieżne z objawami syndromu sztokholmskiego wydają się dwie inne historie... W 1998 roku w Wiedniu 10-letnia Natasha Kampusch, wracając ze szkoły została uprowadzona przez Wolfganga Priklopila. Porywacz przetrzymywał dziewczynkę 8 lat. Bił i robił zdjęcia. Jak się później okazało, dziewczynka mimo wielokrotnych okazji nie decydowała się na ucieczkę. Kiedy w 2006 roku wreszcie to zrobiła, a jej oprawca popełnił samobójstwo... wpadła w rozpacz.
W 2003 roku w Richwoods, w stanie Missouri został uprowadzony jedenastoletni Shawn Hornbeck. Gdy go odnaleziono w 2007 roku okazało się, że od jakiegoś czasu miał znaczną swobodę działania. Jeździł na rowerze, chodził do kina, był nawet w zoo. Utrzymywał przyjacielskie stosunki z dziewczynką z sąsiedztwa. Nigdy nie skorzystał z możliwości ucieczki, a porywacza Michaela J. Devlina nazywał... tatą.
Psychologowie zastanawiali się, czy to "syndrom sztokholmski". Uznali ostatecznie, że więzi z porywaczami w tych przypadkach wykraczały poza jego definicję. Obydwoje zostali uprowadzeni w bardzo młodym wieku. Zdani jedynie na wolę porywaczy, musieli się podporządkować. Stosunek emocjonalny do sprawców wydaje się tu oczywistym następstwem życia w zamknięciu.
38 lat po wydarzeniach w Szwecji "syndrom sztokholmski" wciąż budzi emocje. Szczególnie media bardzo chętnie korzystają z tego terminu, analizując nietypowe relacje oprawców z ofiarami. Należy jednak pamiętać, że "syndrom sztokholmski" to zjawisko bardzo złożone i aby potwierdzić jego wystąpienie, nie wystarczy pobieżna analiza sytuacji. Przedwczesne i pochopne wydanie opinii może skutecznie utrudnić prowadzone śledztwo czy współpracę z ofiarami.
Zabójcy studentki przed sądem. Spokojni i... uśmiechnięci [ZDJĘCIA]>>