Do kancelarii premiera wracają właśnie Anna Plakwicz i Piotr Matczuk (wczoraj w kontrolowanym przecieku poinformowało o tym wPolityce.pl). Od lat związani z PiS PR-owcy, którzy przyczynili się do zwycięstw Andrzeja Dudy oraz Prawa i Sprawiedliwości. Wykonywali mrówczą pracę przy kolejnych kampaniach, więc w 2015 r. partia doceniła "złote rączki od mediów" stanowiskami dyrektorów w kancelarii premiera.
Ale rok temu odchodzili z niej w atmosferze konfliktu z szefostwem. A i opozycji dali pretekst do krytyki: na kilka dni przed odejściem z KPRM założyli bowiem agencję Solvere, choć prawo zabrania urzędnikom posiadania ponad 10 proc. udziału w spółkach. Przewina trwała około tygodnia, ale jednak. CBA oceniło: naruszyli ustawę antykorupcyjną i przekazało sprawę prokuraturze. Ta wciąż sprawdza ich oświadczenia majątkowe.
Najważniejszym punktem w portfolio Solvere jest kampania "Sprawiedliwe sądy" realizowana razem z Polską Fundacją Narodową - droga, prymitywna i urągająca inteligencji, a i w samym PiS kiepsko oceniana. Ale jeśli taka propaganda była celem, to udało się doskonale. Rząd PiS początkowo nie chciał się do niej nawet przyznawać, ale w końcu zjadł tę żabę.
Teraz Plakwicz i Matczuk mają odpowiadać za politykę medialną kancelarii premiera, a szef KPRM Michał Dworczyk chwali ich doświadczenie i bagatelizuje postępowanie prokuratury wobec nich. Efekt jest taki: ktoś, kto sam - jak uznało CBA - złamał ustawę antykorupcyjną i jest pod lupą śledczych, ma przekonywać do uczciwości władzy. Brzmi absurdalnie.
Jak udowodnili przy wyborach, ten duet zna się na PR-ze jak mało kto w PiS, ale póki mają prokuraturę na karkach, to sama ich obecność w KPRM stanowi obciążenie. A dzisiaj tak właśnie jest. Prawda jest jednak też taka, że z upływem tygodni i prawdopodobnym zakończeniem postępowania śledczych, znów znajdą się w cieniu. Niewielu będzie pamiętać, że mimo przewinień wrócili do KPRM. Gdyby wrócili po oczyszczeniu - nie byłoby kłopotu.
Istotny jest jednak kurs, który obiera ekipa rządowa.
Zmiana premiera i ministrów była nowym otwarciem, bo tymi ministrami zostali nowi, obiecujący ludzie - tu PiS poszło do przodu. Drugim etapem rekonstrukcji było wycięcie wiceministrów, co miało wymiar propagandowy - PiS dreptało już w miejscu. Konstruowanie nowego zaplecza od inżynierii wizerunku można uznać za trzeci etap - nawet istotniejszy niż zmniejszenie liczby wiceministrów.
Jednak zamiast otwarcia na nowych ludzi, partia władzy cofnęła się, by sięgnąć po PR-owców, którzy odchodzili w niesławie i wciąż zajmuje się nimi prokuratura. To krok wstecz. Zamiast nowego otwarcia w komunikacji rządu, PiS zafundowało sobie kłopot i musi się tłumaczyć z zatrudnienia PR-owców.
Powrót Plakwicz i Matczuka do kancelarii premiera to drobny, ale kolejny przejaw procesu zatracania przez obóz "dobrej zmiany" instynktu, który doprowadził go do przejęcia władzy w 2015 r. Ostatnie kryzysy PiS funduje sobie bowiem na własne życzenie.
Przykład. Awantura o nagrody - nazwane przez opozycję "systemem dodatkowej pensji" - dla ministrów, to pokłosie sprawy z początku rządów PiS. W lipcu 2016 r. PiS miało gotowe dwa projekty ustaw o podwyżkach dla prezydenta, premiera i innych urzędników, a także - wreszcie! - o wynagrodzeniu dla Pierwszej Damy. Chciano przy tej okazji podnieść zbyt niskie zarobki wiceministrów. Z obu PiS w popłochu się jednak wycofało. A przecież, choć nie bez pewnych strat wizerunkowych, PiS mogło przepchnąć ustawę. Strach przed krytyką wtedy jednak zwyciężył.
Ludowe powiedzenie mówi, że chytry dwa razy płaci. PiS teraz właśnie płaci po raz drugi. Dwa lata temu uległo taniemu populizmowi, a teraz płaci za rozdęty system nagród dla ministrów, który w praktyce miał zastąpić brak podwyżek.
O kryzysie międzynarodowym związanym z awanturą dot. ustawy o IPN już lepiej zamilczeć. Szef klubu PiS z rozbrajającą szczerością powiedział:
Zawiódł nas instynkt, który powinien nas ostrzec, że coś takiego może wybuchnąć; nikt nie pomyślał (...).
Gorzej, że zwłaszcza premier Mateusz Morawiecki nie wyciągnął szybko wniosków z błędu forsowania ustawy o IPN. Premier z wykształcenia jest historykiem. Napisał pracę magisterską o "Solidarności Walczącej", w której - choć jako młokos - sam działał. W jej wstępie podkreślił: "Utrudnienie (w mówieniu o historii najnowszej - red.) polega na zbyt zaangażowanym stosunku wielu osób, które usiłują przekazać wersję zdarzeń najlepiej odpowiadającą ich dzisiejszej pozycji politycznej i społecznej". Święta racja. Dziś jednak sam mówi o historii tak, aby służyło to jego pozycji w PiS. Wychodzi jednak dokładnie odwrotnie.
W premierze obudził się publicysta historyczny. W Monachium, gdzie w ferworze dyskusji wystąpił z esejem historycznym, tylko zaognił konflikt z Izraelem i USA. Choć na gruncie faktograficznym jego tezy o także "żydowskich sprawcach" można bronić, to z ust premiera takie słowa absolutnie nie powinny paść.
Już nie w takiej skali, ale swój błąd powtórzył. Przy okazji rocznicy Marca'68 wystąpił z improwizowaną publicystyką i - już w języku polskim, a nie angielskim - postawił tezę, że Polacy powinni być dumni z Marca’68 r. Dowodził tego i zapewniał:
Dzisiejszy rząd, my, ja - czujemy się spadkobiercami Marca '68 jako zrywu wolnościowego.
I trudno odmówić mu słuszności: bunt przeciw komunistycznej władzy jest powodem do dumy. Opaczne zrozumienie - czy to z ignorancji, czy złej woli - jego tezy było nieuniknione. Wpływowy w Izraelu dziennik "Jerusalem Post" szybko przekręcił słowa premiera pisząc, że Morawiecki jest dumny z antysemickiej nagonki ’68 r. Polska ambasada interweniowała, ale przekłamanie i tak poszło w świat. Na stronach KPRM zabrakło wystąpienia premiera przetłumaczonego na j. angielski. Byłoby to zresztą dość trudne, bo wywód premiera był poszarpany - nie czytał przecież z kartki.
I taka też jest komunikacja PiS: poszarpana i niezborna. Coraz bardziej pozbawiona instynktu.